Blog

Moje miasto, moi przyjaciele

28 lipca 2017
Bywając w ostatnim czasie w Polsce na własnej skórze przekonałam się, co to znaczy prawdziwa przyjaźń. Może i dobrze jest przeżyć taki etap, przynajmniej człowiek wie, na kogo może naprawdę w życiu liczyć.
Właściwie to cieszę się, że w ostatnich miesiącach tyle razy zdarzyło mi się przyjeżdżać tutaj – do miasta, w którym się urodziłam, wyrosłam, poznałam przyjaciół i które chyba na zawsze pozostanie „MOIM MIASTEM”.

Park i zamek w Wilanowie

I to nie tylko dlatego, że miałam tu w tym czasie pracę, zlecenia. Ale i dlatego, że dzięki temu udało mi się poznać wielką siłę przyjaźni. Nie chcę być patetyczna, ale tak to właśnie odczułam.

Będąc wcześniej w Warszawie, zatrzymywałam się przeważnie u mamy albo u córki. Tak było do czasu, kiedy na skutek zmiany sytuacji życiowej córki ta druga zamieszkała u tej pierwszej i u mamy zrobiło się o wiele za ciasno. W dodatku córka mieszka u babci ze swoim kotem Ferencem.

Tak więc ja może jeszcze mogłam przyjeżdżać, ale już mój przyjazd w maju na leczenie z koteczką był w tych warunkach niezwykle utrudniony, aczkolwiek konieczny.

Mozart jest kocią jedynaczką, która żyła wprawdzie latami zgodnie z psem, ale nie jest póki co nastawiona na życie z innym kotem pod jednym dachem i bardzo się stresuje, kiedy do takiej sytuacji dochodzi. A ja nie chciałam jej sprawiać niepotrzebnego stresu, skoro z tym kotem nie będzie żyła dalej na co dzień.

I tak ma dość stresów z powodu choroby skórnej ogonka i częstej konieczności leczenia tego sterydem oraz wynikającego poniekąd z tego ograniczenia wolności, bo od dawna nie wychodzi na dwór, podczas gdy w Warszawie w moim starym domu przez lata była kotem wychodzącym.
W listopadzie w ubiegłym roku mój dom w Polsce został sprzedany, a ja pojechałam do Niemiec. Jak pisałam w poprzednim wpisie o moim życiu zawodowym w DE, miałam nadzieję, że moja sytuacja zawodowa w Niemczech ułoży się dość szybko i pozytywnie.
Wszystko to jednak okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Dla równowagi zaczęły do mnie spływać zlecenia w Polsce, często w Warszawie.

PRZYJACIELE

I tak rozpoczęło się moje goszczenie, które na roboczo nazwałam waletowaniem po domach Przyjaciół. Już o tym wspominałam, pisząc o moim cygańskim życiu w Warszawie.
Cały dotychczasowy okres spędzany w Warszawie przez wiele tygodni pomieszkiwałam u Przyjaciół.
U Justyny, u Ani, u Eli. Miałam też otwarte zaproszenie żeby zatrzymać się u Iwony, ale w tym czasie akurat wyprowadziła się do chorowitej ostatnio Mamy, a mieszkanie z jej mężem pod jej nieobecność nie wchodziło dla mnie w grę (ale propozycja się liczy!).

JUSTYNA

Z Justyną znamy się od czasu, kiedy obie miałyśmy 17 lat. Poznałyśmy się w klubie sportowym i połączyła nas przyjaźń, której jestem pewna i która się nie skończy. W tarapatach zawsze mogę się zwrócić do niej, a ona do mnie. Nie wymaga to zbędnych wyjaśnień czy wstępów, nawet jeśli wcześniej bywa, że nie kontaktujemy się tygodniami.

Justyna ma trójkę dzieci i to ona pierwsza na moje pytanie, czy mogę się u niej zatrzymać i że to pewnie potrwa dłużej, odpowiedziała: 
– Nie ma sprawy. Przyjeżdżaj!
To właśnie u Justyny wylądowałam po raz pierwszy, kiedy przyjechałam tu z moimi problemami z kręgosłupem. To będąc u niej jeździłam do lekarzy, neurochirurga, fizjoterapeuty (obu specjalistów poleciła mi ona) na zabiegi i do innych. To ona bez słowa komentarza udostępniła mi jeden z pokojów, czyli pokój starszej córki na czas nieokreślony. Spędziłam w nim wtedy ponad dwa tygodnie.
Korzystając z łóżka, kuchni, pieczonych przez nią bułek…

… i z jej łazienki (jednej dla 5-cio-osobowej rodziny plus w godzinach pracy dla kilkorga osób z biura).

Takie wspaniałe bułki pieką… mniam!

A kiedy się trochę lepiej poczułam, zaczęłam też korzystać z jej sprzętu sportowego.

Po czym Justyna musiała wyjechać, a ja chciałam zabrać do siebie koteczkę, ale nie mogłam jeszcze wrócić do BH.

Pobyt u Justyny był dla mnie bezstresowy, bo znamy się wieki i czuję się w jej rodzinie całkowicie akceptowana i nie mam żadnych oporów, żeby być sobą. A jednak musiałam też rozwiązać problem, co zrobić z Mozartem.

ANIA

W czasie mojego pobytu leczniczego w maju , kiedy chciałam pobyć tydzień z kicią, poprosiłam o możliwość zatrzymania się Anię. 

Odpowiedź Ani na pytanie, czy mogę się u niej zatrzymać, brzmiała:
– Nie ma sprawy, akurat wyjeżdżam na długi weekend majowy. 
Dodam, że nie znamy się z Anią aż tak dobrze. Poznałyśmy się dlatego, że od lat moją jest agentką od ubezpieczeń i to ona dba m.in. o moje sprawy emerytalne. A przy okazji od lat rozmawiamy dość szczerze o życiu. Ale o żadnej bliskiej zażyłości nie było w tym przypadku mowy. Tym bardziej doceniam udostępnienie tak prywatnej sfery, jaką jest mieszkanie pod jej nieobecność.
U Ani spędziłam w początkach maja ponad tydzień, wtedy bardzo mi potrzebny na pobycie samej ze sobą i na wszystkie przemyślenia.

Mozart była zachwycona, że wreszcie jest ze mną, a i ja miałam czas na pobycie z własnymi myślami i zastanowienie się nad sobą i swoimi planami na przyszłość.


KONRAD

Jednak na czas mieszkania u Justyny nie mogłam wziąć ze sobą Mozarta, bo jej mieszkanie jest częściowo połączone z biurem i nie mogłam obarczyć wszystkich jej domowników i pracowników koniecznością uważania na moją kotkę.
Brak możliwości wzięcia koteczki ze sobą na ten czas był dla mnie dość trudny, a zostawianie chorego kota gdzieś w jakimś hotelu dla zwierząt wydawał mi się nie do przyjęcia. Na szczęście udało się rozwiązać i ten problem.
Naprawdę nie miałam pomysłu, jak z tego wybrnąć, ale postanowiłam znów poprosić o pomoc przyjaciela. A jak pamiętacie w BH weterynarze nie chcieli leczyć Mozarta tym lekiem, który mu pomaga, tylko postanowili na niej eksperymentować. Wrrr, nadal się wściekam, kiedy o tym pomyślę.
Właśnie kiedy już zwątpiłam we wszystko, pojawił się pomysł, żeby zadzwonić do Konrada. I ten serdeczny kumpel na moje pytanie, czy zgodzi się, żeby Mozart spędziła u niego dwa tygodnie, bo musiałam ją przywieźć na leczenie, odpowiedział:

– Nie ma sprawy, przywieź ją.
Mozart szybko się odnalazła u Konrada, świetnie się u niego czuła i dobrze, bo musiałam tam spędzić nie tylko dwa tygodnie. Bo po pewnym czasie okazało się, że nasz pobyt przedłuży się o tydzień, bo musiałam załatwić dodatkowo kilka spraw. I jak nie docenić Konrada, który zgodził się na ponowny pobyt Mozarta jeszcze przez cały dodatkowy tydzień.
Od razu po dojechaniu na miejsce do Konrada, poszła jeść, 
A tak czekała na mnie patrząc na drzwi … może wróci i mnie zabierze.
***

Jest koniec lipca 2017 i ponownie w związku z pracą jestem w Warszawie.
Z mojej opowieści, jak wygląda moje obecne życie zawodowe, wiecie już, dlaczego bywam tutaj tak często.

Tym razem nie mogłam się zatrzymać na dłużej u Justyny. Poprosiłam więc o pomoc Elę.
… i tu wpis robi się już stanowczo zbyt długi, zatem co było dalej zdradzę Wam w kolejnych zapiskach.

The next story coming soon…

Subscribe
Powiadom o
guest
13 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments
Krystyna Bożenna Borawska

Jak fajnie mieć takich przyjaciół 🙂
Dobrze ,że w dzisiejszych czasach jeszcze istnieją .
Kult pieniądza bardzo zmienił wielu ludzi…
Biedna koteczka, tak czekała na Ciebie stęskniona.
Zdrowia Wam życzę nadal…

Anna Maria P.

Krotko mieszkasz poza Warszawa, znajomosci sa jeszcze swieze i nie zdazyly wystygnac, wiec takie goszczenie jest jakby zrozumiale samo przez sie. Po kilkudziesieciu latach juz inaczej to wyglada i to wcale niekoniecznie z Twojej winy. Moze kiedys popelnie na ten temat osobny post.

Ken.G

Tacy przyjaciele są bezcenni 🙂

Iwona Zmyslona

Gratuluję tak licznego grona wypróbowanych przyjaciół. życzę jak najszybszego ,pomyślnego załatwienia spraw i wyleczenia Mozarta, bo przecież w Niemczech czeka na Was ktoś stęskniony. Pozdrawiam.

Nitager

Ostatnie zdjęcie wygląda jak akwarium. Aż człowiek szukał na nim rybek.

Annette ;-)

Jak mówi stare przysłowie niedźwiedzie, prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, czyli w potrzebie noclegu na przykład.

Madziakowo. blogspot.com

Cudowne kotelki

13
0
Would love your thoughts, please comment.x