Prawie dwa tygodnie temu 18 kwietnia wyruszyłam w długą podróż z Bremerhaven do Warszawy w naszą wielką podróż leczniczą. Ja i Mozart. To będzie dłuższa opowieść i nie zmieści się w jednym wpisie, więc zróbcie sobie kawy czy czego tam chcecie i usiądźcie wygodnie i poczytajcie.
Nie odzywałam się tutaj długo, bo potrzebowałam zorganizować logistycznie naszą podróż i pobyt w Warszawie. Poza tym trzeba było mądrze wykorzystać czas nie tylko na pracę, ale i na leczenie oraz zorganizować cały nasz pobyt w Polsce.
Do Warszawy miałam jechać tak czy inaczej na zlecenie ustne, tyle tylko, że jak to bywa z klientami, mój ciągle przesuwał mi termin wyjazdu. Rozumiałam powody i w sumie nawet dobrze się złożyło, bo z początku czułam się bardzo słabo. W końcu dopiero co miałam poważny problem z dyskiem.
Czas 14 do 17 marca spędziłam w szpitalu w Bremerhaven, bo nie dałam rady wytrzymać z bólem. Na silnych środkach przeciwbólowych byłam jeszcze przez kolejne dwa tygodnie. Potem ból zaczął odpuszczać, ale ja nie mogłam się jeszcze na dobre poruszać. Wprawdzie fizjoterapeuta nie zabronił jazdy na rowerze, ale tam też zalecił daleko idącą ostrożność i omijanie wertepów, czyli oszczędzanie kręgosłupa.
Co do Mozarta to długa historia. Jak wiecie od wielu lat miała problemy z ogonem. Udało mi się ją wreszcie zdiagnozować ponad rok temu u świetnej dermatolog. Kiedy jednak Mozart na początku marca została napadnięta przez okoliczne koty, miała szycie w pięciu miejscach i doznała porządnego uszkodzenia ciała oraz mocno się wystraszyła, problem powrócił. Częściowo na pewno pod wpływem silnego stresu znów otworzył jej się ogon i stan z dnia na dzień się pogarszał.
Niestety w Bremerhaven mimo moich usilnych próśb w dwóch kolejnych przychodniach weterynaryjnych w Bremerhaven nie chcieli leczyć mojej kotki według zaleceń najlepszej dermatolog, jaką znalazłam i być może jednej z najlepszych w Polsce dr Karaś-Tęczy. Podawałam im tam dokładnie jej schorzenie (uczulenie na pchły i ich odchody, objaw: ziarniniak aeozynowy liniowy na ogonie) oraz leki, które trzeba zastosować, nazwę leku (Triam Lichtenstein), składnik aktywny (triamcynolon) i jego dawkowanie jednorazowe, które pomaga (20 mg). Sprawdziłam, lek jest dostępny w Niemczech (link powyżej w nawiasie przy nazwie leku).
Problem w tym, że osobie prywatnej czyli mnie go nie sprzedadzą. Mogą go kupować tylko weterynarze. I tu się okazałam bezradna. Bo ja nie mogłam kupić leku, a weterynarze nie chcieli. Twierdzili, że znają takie przypadki i leczą po swojemu. Albo podejrzewają w ogóle inne schorzenie.
Nie było z nimi w ogóle żadnej rozmowy, chociaż jak wiecie jako tłumacz przysięgły języka niemieckiego byłam przygotowana na wytłumaczenie tego wszystkiego dobrym specjalistycznym niemieckim! Dotąd mnie aż trzęsie na myśl o tym, ile niepotrzebnej chemii czyli innych niepotrzebnych leków wpompowali w tego biednego kotka, w sumie bez sensu, bo ogon robił się coraz bardziej poraniony i nic z tego nie pomagało. Ostatni zastrzyk antybiotyku wstrzyknięty jej z jednej strony w szyjkę nadal jest nieco spuchniętym miejscem, czyli zostawili jej tam być może źródło późniejszych kolejnych problemów. Na razie na szczęście nic się tam nie dzieje, ale odczyn i opuchnięte miejsce zostało, choć minął już prawie miesiąc od podania.
Muszę dodać, że to wszystko działo się jednocześnie z nasilającą się chorobą Piesia, operacją Miłego i moim zapaleniem dysku. Możecie sobie więc wyobrazić, że nawet pokłócić się o właściwe leczenie nie miałam siły. Szczerze mówiąc w chwilach osłabienia sama miałam chwilami cichą nadzieję, że może ich leczenie (dawali jej różne postaci kortyzonu, czyli niby podobne składniki, kortykosteroidy) mogą pomóc. Co było do przewidzenia – nie pomogły.
Potem Piesio nas opuścił.
Mikael po kolejnych kontrolach wraca do zdrowia i do pracy, choć bardzo powoli i głos ma o wiele słabszy. Ciągle jeszcze chodzi po różnych lekarzach, żeby upewnić się, że nie ma już zagrożenia, poza tym musiał regularnie chodzić do swojego laryngologa, żeby mu przedłużali zwolnienie lekarskie, na którym spędził około dwa i pół miesiąca.
A co ze mną? Też nie jest łatwo.
Wprawdzie u neurochirurga w Bremerhaven dostałam skierowanie na fizjoterapię, na którą poszłam blisko, bo tuż za rogiem, poza tym znalazłam dodatkowo dobrego polskiego fizjoterapeutę, ale jednak największe zaufanie mam do fizjoterapeuty z Warszawy, który już ponad trzy lata temu wyciągnął mnie już raz z podobnego stanu.
Tym bardziej, że tym razem mój stan jest o wiele poważniejszy. Już zdążyłam się dowiedzieć, że to co mam nazywa się porażenie nerwu dźwigowego, który jest prawdopodobnie nadal naciskany przez któryś krąg lędźwiowy. Na skutek tego porażenia nerwu nie mam w pełni czucia we fragmencie stopy, a dokładnie na spodzie stopy od pięty do śródstopia. Porażenie tego nerwu powoduje, że nie mogę ustać na palcach lewej stopy, czyli kiedy staję, to od razu opadam. Byłam tu już dwa razy u mojego czarodzieja fizjoterapeuty i mam wrażenie, że już mi te wizyty trochę pomogły. Powoli się ten nerw chyba zaczyna regenerować, bo już wreszcie! zaczynam móc po troszku stać na tych palcach. Ale postępy są naprawdę bardzo powolne i nadal nerw jest porażony a ja nie mam pełnej sprawności ani pełnego czucia. W najlepszym wypadku może się ta stopa zregenerować sama, ale trwa to około pół roku, a pełne przywrócenie stanu sprzed tej afery nawet do trzech lat. Tyle od koleżanki, która przeszła operację kręgosłupa i cały proces na własnej tkance.
W efekcie tego wszystkiego od czasu mojego przypadku z zapaleniem dysku i pobytu w szpitalu chodziłam nierówno, a ponieważ ciało zawsze próbuje jakoś nadrobić niedoskonałości jednej strony drugą stroną, to i u mnie cały nacisk niemożności obciążenia lewej nogi w pełni poszedł na prawą nogę, a szczególnie kolano i biodro. Chodziłam więc dość dziwnie, bardzo powoli i trochę kulejąc. Jakoś się przemieszczam, ale powoli, a dwa tygodnie temu, kiedy wsiadałam do samochodu, czułam się o wiele mniej pewnie. Już samo naciskanie lewą nogą na pedały sprzęgła i hamulca to był wyczyn.
Dlatego cholernie obawiałam się tego wyjazdu.
Poprzednio pytaliście, czy rozważałam inne środki transportu.
Pociągi, autobusy czy samoloty odpadały ze względu na konieczność przewiezienia ze sobą kici. Teraz mogę przenosić bardzo niewielkie ciężary. Po prostu nie udźwignę bo mam zakaz, żadnego większego bagażu, a co dopiero bagażu i kota!
Ze mną w aucie kicia jeździła już niejeden raz, więc miałam nadzieję, że jakoś nam ta podróż minie. Poza tym musiałam zabrać jej rzeczy, w tym kuwetę, drapak i nakupione wcześniej jedzenie, żeby nie wydawać na to wszystko pieniędzy tu na miejscu.
Zostawienie koteczki w Bremerhaven równałoby się skazanie jej na męki coraz bardziej pękającego ogona, czyli bez pomocy. Wiedząc, że jest lekarz, który jej pomoże po prostu nie mogłam podjąć innej decyzji.
Summa summarum uznałam, że nie pozostało mi nic innego, niż spakować siebie i ją i przywieźć kotkę na leczenie do sprawdzonej dermatolog oraz samej poszukać dobrych lekarzy i iść na fizjoterapię.
Całą sytuację komplikuje fakt, że nie mam się obecnie gdzie zatrzymać z koteczką.
Do tej pory zatrzymywałam się podczas moich przyjazdów u mojej mamy. Ale ostatnio zamieszkała u niej tymczasowo moja córka. W dodatku ze swoim kotem. Niestety mój kot w tej chwili czuje się tam intruzem, i nawet pobyt nas trzech na małej powierzchni mieszkania mamy nie byłby tak trudny, jak próba wprowadzenia Mozarta do mieszkania z innym kotem, o czym przekonałam się, kiedy musiałam tam spędzić prawie cały dzień, ale o tym napiszę później.
Powstało tym samym mnóstwo problemów logistycznych, które musiałam rozwiązać.
Ja sama mogłam zamieszkać u mojej przyjaciółki, której mieszkanie jest jednak połączone wspólnymi drzwiami z biurem w taki sposób, że po stronie mieszkalnej jest łazienka – póki co wspólna dla biura i dla mieszkania. Nie stwarza to możliwości zaopiekowania się dodatkowo kotem, a ja wychodziłam do pracy czy do lekarzy na całe dnie. Nie będę przecież wymagała od koleżanki, żeby cały dzień zajmowała się oprócz swojej trójki dzieci i pracy jeszcze moim kotem. Dlatego szukałam w wielu miejscach możliwości opieki dla kici. Oddanie do jakiegoś kociego domu pobytu czy czegoś podobnego nie wchodziło w grę albo było ostatecznością, bo wiem, że nie bardzo sobie radzi w towarzystwie innych kotów, a szczególnie teraz podczas tego leczenia. Bałam się, że stres będzie dla niej w takim miejscu nie do wytrzymania.
Dlatego wreszcie zdecydowałam się zadzwonić do kumpla Konrada, który mieszka sam i sam miał kiedyś miał koty (potem zabrała je jego eks) czyli umie się zająć zwierzakiem, w dodatku bywał u mnie w domu i kicia go znała. Kiedy na moje ostrożne pytanie usłyszałam od Konrada:
„- Nie ma sprawy, na jak długo?”, niemal się rozpłakałam ze wzruszenia. Bo wcześniej już straciłam nadzieję, że to wszystko się uda.
Wiedziałam, że kicia może u niego zostać dwa tygodnie, czyli w czasie mojej pracy i miałam nadzieję, że uporam się ze wszystkim w tym czasie. Okazało się to jednak zbyt krótkim czasem, a do Konrada na długi weekend przyjechać miała jego dziewczyna, co dodatkowo skomplikowało sprawę. Ale o tym też później. Wracamy więc do przygotowań do naszej podróży.
Wyposażona i wstępnie przygotowana logistycznie spakowałam więc samochód, rzeczy kici, moje w różne małe torby, bo nie mogę absolutnie nosić wielkich walizek i ruszyłam w podróż. Kicię spakowałam w jej kontenerek wysłany ręcznikami, zabrałam jej szelki, jedzenie na podróż dla siebie, żeby nie zatrzymywać się i nie musieć jej zostawiać za długo samej albo zabierać ze sobą do restauracji, wyruszyłam.
Większość czasu Mozart ku mojej olbrzymiej uldze spędziła wygodnie wtulona śpiąc w swoim pudełku. W dniu, kiedy się pakowałam chodziła za mną krok w krok. Kiedy szykowałam sobie kanapki, specjalnie ułożyła się jak najbliżej mnie na blacie w kuchni, na co zwykle nie pozwalamy, ale tego dnia nie miałam serca jej zganiać. Kiedy zrozumiała, że jedzie ze mną, całe napięcie jej odpuściło i poczuła się spokojna.
Chyba jej największa obawa polegała na tym, że zostanie w domu sama. Bardzo lubi mojego Mikaela, czuje się z nim dobrze, ale jednak jest moim kotem i do mnie jest najbardziej przywiązana.
Idealny kot podóżny |
Powiem Wam, że wcześniej nie słyszałam ani nie miałam tak idealnego kota w podróży. Przez całą drogę nawet nie jęknęła, kilka razy miauknęła, kiedy chciała na siku. Założyłam jej więc uprząż, przypięłam smyczkę i podjęłam heroiczną próbę wyprowadzenia jej na siku na smyczy. Udało mi się zupełnie przez przypadek zatrzymać się w miejscu, gdzie był wysypany piasek. I ona po chwili mimo obcego miejsca, szumu samochodów z autostrady w tle i tych wszystkich obcych zapachów po chwili wykopała sobie dołek i zrobiła to, co musiała. Przez całą drogę nic nie jadła ani nie piła, pewnie czując, że nieprędko będzie miała możliwość zrobienia czegoś. I tak oto przejechała na spokojnie ze mną 1000 km i dojechała w suchym kontenerze! Jeśli o to chodzi, Mozart okazała się idealnym kotem podróżnym.
W trakcie podróży miałyśmy dużo czasu, więc opowiedziałam kotu, co ją czeka. Że będzie mieszkała u wujka Konrada, a potem ją zabiorę do pani doktor. Że potem pewnie przeprowadzimy się gdzieś, gdzie pobędziemy razem. I że wreszcie wrócimy po wszystkim do domu. Kicia przyjęła do wiadomości, po czym przewróciła się na drugi bok i poszła spać.
A to był dopiero początek przygód! c.d.n.
Z uwagi na to, że teraz mam czas i chęć do pisania, będą pewnie nawet po dwa wpisy dziennie, chcę Wam nadrobić tę opowieść.
Proszę sobie szykować dmuchaną kukurydzę na 19 dziś wieczór. 🙂
Z uwagi na to, że teraz mam czas i chęć do pisania, będą pewnie nawet po dwa wpisy dziennie, chcę Wam nadrobić tę opowieść.
Proszę sobie szykować dmuchaną kukurydzę na 19 dziś wieczór. 🙂
Przeczytalam, podziwiam Ciebie i Twoja koteczke. Oby wszystko bylo dobrze, Twoja fizjoterapia i leczenie Mozarta.
Też sobie tego wszyscy życzymy. Bardzo dziękuję, że zostawiłaś ślad i jesteś 🙂
Buziaki!
Mina pani Mozart – bezcenna 🙂
To fakt, uwielbiam te jej miny :)))
Podobnie jak Ania namawiam Cię do fejsbuka, tam zamieszczam częściej zdjęcia Mozarta, może tym Cię zachęcę!? 🙂
Nie wiem, czy jest na świecie rzecz, którą dałoby się zachęcić mnie do Facebooka.
A może chociaż ten Messenger, do gadania z zagranicom?
A od kiedy to sie hamulec naciska lewa noga? Cos krecisz, chyba zeby podniesc napiecie calej opowiesci. 😉 (jakby za malo go bylo…)
A powaznie to troche za wiele tych "atrakcji" zwalilo Ci sie na glowe w tak krotkim czasie, stanowczo za duzo. Basta! Wystarczy i kropka! Starczyloby materialu na serial wieloodcinkowy.
Trzymam kciuki, zeby sie wreszcie odkrecilo na dobre.
Co ja nie obsłużę hamulca lewą nogą!? Ja???!!!
A tak poważniej – macie rację, ale postanowiłam ten fragment tak zostawić, bo ładnie ubarwia i tak barwną opowieść. Niestety pełną nieoczekiwanych i niezbyt miłych zwrotów akcji, wolałabym mieć ich więcej, ale takich po słonecznej stronie.
Trzymaj trzymaj, c.d.n dziś i jutro, a jak się zbiorę w sobie, to teraz jak Ty będę publikować codziennie. Mam w końcu sporo do nadrobienia, a materiał zdjęciowy zbieram cały czas.
Uściski Aniu!
Czekamy niecierpliwie na ciąg dalszy.
Ciąg dalszy już powstał, pierwsza część już opublikowana, dalsza – będzie dziś wieczorem po pierwszym filmie. A jeszcze więcej jutro. Napisane już są dwa posty, a może będzie więcej. Zapraszam Cię Bogusiu 🙂
Mówisz, że to początek i część druga już gotowa? No to zostawię ją sobie na jutro, ale już dziś śmiało mogę stwierdzić, że jesteś kotem, który zawsze spada na cztery łapy.
Ano dopiero się rozkręcam, nie miałam poprzednio ani czasu, ani siły, ani weny do pisania, teraz więc nadrabiam, żeby móc wreszcie pisać o aktualnych sprawach. 🙂
Kotem chciałabym być, żeby tym razem też spaść na cztery łapy ze zdrowiem!
Spadniesz na pewno, inaczej być nie może.
Obyś miała rację 🙂
Jeju, co za niesamowita koteczka! Do moich rodziców mam 40km i Hela często w tym czasie zrobi kupę. Raczej nie zrobi gdy dostanie tabletkę na uspokojenie i jedzie w ciemnym bagażniku. Inaczej nie ma szans… Co ciekawe, ona uwielbia tam być! I nigdy nie załatwiła się w drodze powrotnej.
Faktycznie mnie zaskoczyła, też się obawiałam, jak to będzie w podróży i jak da radę bez kuwety, a tu takie miłe zaskoczenie. Żadnych środków, wszystko po dobroci i na spokojnie. 🙂 Nie wsadzam mojej do bagażnika, chociaż kiedyś z Piesiem czasem jeździła…
Każdy zwierzak jest inny, i czasem chyba nawet sami ich nie doceniamy. Ja moją uwielbiam za tę podróż. I za ten pobyt i jej spokój przy tych wszystkich przenosinach i przeprowadzkach. 🙂