To nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz, kiedy wybrałam się w długą podróż z Mozartem. Na szczęście ona od początku nieźle znosiła te podróże.
Większość czasu spędza w kontenerku na długiej drzemce. Zawsze ma tam wygodny gruby puchaty ręcznik, żeby jej było wygodnie.
Nie jada i nie pije nic podczas jazdy. Ale zawsze jest ubrana w uprząż, a ja mam ze sobą smycz, bo zdarza się, że wysiada i robi siusiu będąc na smyczy jak piesek. Tym razem nie chciała.
Nie umiałabym załatwić się w samochodzie w kuwecie, wiem, próbowałam, to odpada. Podobnie jak jedzenie i picie w podróży też dla niej nie istnieje, chociaż potrafi wyjeść mi piankę z kawy cappuccino z palca. No ale ja ostatnio już nie pijam kawy z mlekiem, a tylko dla kota nie będę kupować kawy za prawie 10 zł. Tym bardziej, że czasem liźnie raz i więcej nie ma ochoty.
Transporter przypinam pasami do przedniego siedzenia, dzięki temu Mozart może sobie dość wygodnie z niego wyglądać na świat, niebo i to, co widać powyżej przez okno albo przez szybę w dachu. Tym razem ją jednak zakręciłam, bo słońce było zbyt mocne i było i tak gorąco i sucho w samochodzie.
Jesteśmy z Kicią zgraną paczką w drodze.
Ja staram się dać się wyganiać i wyspacerować oraz najeść przed podróżą, więc wstaję wcześnie rano i kończę pakowanie, jem śniadanie, a potem zbieram resztę rzeczy, nakładam kotu uprząż i wkładam do kontenerka.
Ruszamy najczęściej ok. 11-12. Wtedy kot już jest zmęczony i najchętniej chce się położyć.
Tym razem pogoda nam dopisała w podróży, podobnie jak i przez ostatnie dni. Jarzące słońce, soczysty błękit na niebie, niewielki ruch jak na poniedziałek.
Pierwszy postój musiałam zrobić po 200 km, bo po kawie poszukiwałam WC.
Wieloletni Czytelnicy bloga wiedzą, że po drodze na granicy od chyba już ponad 10 lat zatrzymuję się prawie zawsze na obiad w restauracji Nevada w Poźrzadle.
Tak zrobiłam też ostatnio wracając do Polski. Wtedy jednak na dworze panowały straszne mrozy, było to w lutym a temperatura spadła do ok. minus ośmiu stopni poniżej zera. Parkuję mam zamiar zamówić obiad, aż tu nagle patrzę a przed wejściem krąży taka kocia bida. Widać, że kotka jest starsza, jedno ucho ścięte, nie wiadomo w wyniku jakich tragicznych wydarzeń, cała brudna, chociaż nie wychudzona.
Jedząc obiad już myślałam o niej i wyszłam z paczką żywnościową złożoną a kawałka schaboszczaka z ziemniaczkami, którą podałam jej na spokojnym miejscu, w rogu altany intensywnie użytkowanej latem, ale nie zimą.
Kota pochłonęła tego kotleta i ziemniaczki tak szybko, że poczułam się zobowiązana do przetrzepania moich zasobów. Po chwili rozpakowywałam jej już paczkę szynki szwardzwaldzkiej. Jak żesz ona to wcinała!
I jak się oblizywała potem!
Niestety w takim mrozie żyjące dziko koty mają problem nawet ze złapaniem czegoś do jedzenia.
Widać było, że ucieszyła się z poczęstunku. Na zdjęciu jest już po jedzeniu.
Nie ukrywam, że i podczas tej podróży wpadłam na obiad do Nevady i zerkałam, czy się gdzieś nie ukryła, bo nadal zima i nadal temperatury w najlepszym razie są około zera. Najpierw jej nie było, ale po obiedzie wyszłam jednak z kawałkiem kotleta.
Nie pomyliłam się bardzo, bo w ciągu paru minut kota była już na posterunku. Poczekałam na nią i dałam kotleta. Kotlet zginął w ułamku sekundy w głodnym kocim pyszczku.
Trzeba było wymyślić jeszcze coś. Zamawianie kolejnego kotleta pewnie byłoby przesadą, więc podjechałam do najbliższej stacji Orlenu, gdzie tankuję i kupiłam parówkę (płaci się za hot-doga, ale co tam, Piesio też zawsze jadał parówki po drodze).
Poniżej widać, jak wielkie to było parówkowe szczęście.
Myślę, że teraz, skoro mam tam swoje obowiązki, zawsze będę coś ze sobą wozić, albo kupię parówkę od razu. 🙂
Moja Mozart podczas kiedy pałaszowałam obiad, zachowywała się już trochę niespokojnie. Myślała, że już dojechałyśmy i będzie mogła wyjść. Kiedy jednak zauważyła, że daję jeść tej drugiej, uspokoiła się i zapadła w drzemkę.
Na zasadzie: rób, co chcesz, ja idę spać.
Moja Mozart podczas kiedy pałaszowałam obiad, zachowywała się już trochę niespokojnie. Myślała, że już dojechałyśmy i będzie mogła wyjść. Kiedy jednak zauważyła, że daję jeść tej drugiej, uspokoiła się i zapadła w drzemkę.
Na zasadzie: rób, co chcesz, ja idę spać.
Dalsza podróż upływała nam znakomicie aż do ok. 45 minut przed domem. Nagle zaczęły się pojawiać samochody straży pożarnej i karetki. Wozy pomocy drogowej, policja… Już było wiadomo, że postoimy.
Od kierowcy ciężarówki parkującego po drugiej stronie dwupasmówki dowiedziałam się, że przed nami miał miejsce wielki karambol. Podobno zderzyły się ze sobą dwa busy i jeden autobus. Ja przejeżdżając widziałam też jakiś stojący na poboczu samochód osobowy.
Ale zanim można było przejechać, trzeba było najpierw stanąć. To był najdłuższy korek w moim dotychczasowym życiu. W sumie staliśmy unieruchomieni ponad 2.5 godziny.
Było zimno. Przy minus dwóch stopniach poniżej zera trzeba było grzać się silnikiem. Pomyślałam sobie, że na szczęście to nie ja jechałam wcześniej i wpadłam w ten kocioł.
Minęły dwie godziny. Dwie i pół. Nic się nie ruszało. Kolejny kwadrans, wreszcie coś drgnęło i kolumna pojazdów ruszyła.
Na drogę nie zabrałam żwirku dla kota, bo naiwnie pomyślałam, że dojadę na tyle wcześnie, że będę mogła kupić. A tu w żadnym markecie przy trasie A2 żwirku dla kota nie było! Uratowała nas córcia, która odsypała nam trochę żwirku, musiałam więc do niej wstąpić na chwilę.
Do mieszkania przyjaciółki dotarłam przed północą.
Rozpakowałam nas. Radości z wolności nie było końca. W końcu poszłyśmy spać i spałyśmy do samej 6.45, bo Kicia uznała, że to już wystarczy.
Na miejscu Mozart całkiem nieźle funkcjonuje w mieszkaniu, kiedy tu jesteśmy razem. Rozłożyłam jej na parapetach kocyki, żeby miała gdzie sobie usiąść kiedy załatwiam coś na mieście, a na tym spędzam tu większość czasu.
Najciekawsze jest jednak skakanie po meblach. Ciągle trzymam kciuki, żeby nie chciała wskoczyć na ten żyrandol!
A wieczorami Kicia kładzie mi się na nogach i wtulona zasypia.
A to pozycja dzienna, wyglądamy za okno, co tam też słychać na świecie.
Dziś nadal najchętniej bym odsypiała tę podróż tak jak Mozart. Niestety przede mną jeszcze nadal sporo latania i załatwiania.
Bosh… wyobraziłam sobie specjalne poidło (coś jak dla dużych gryzoni, co tylko się liże i samo leci) z kawą za 10 zł, specjalnie dla kota XD Powiem Ci, że podróże samochodowe z moim kotem to była zabawa dla desperatów. Ja już nie miał naprawdę kto przychodzić do domu, żeby kota oporządzić, musieliśmy go zabierać, szykując się na gehennę.Miauczy bezustannie. Wyobrażasz to sobie? Non stop i to głośno! Dlatego cieszę się, że rodzice nie kazali mi jej zabierać do Szwajcarii, bo i ja i mąż i kot, po prostu zwariowalibyśmy i nie wiem czy wszyscy dojechaliby żywi… To spojrzenie koty z… Czytaj więcej »
Nie wyobrażam sobie nawet godziny z rozmiauczanym kotem w samochodzie, to byłaby faktycznie gehenna!
Te przeszkody z papieru mogą się tu przydać. Ona niejeden raz już się przyglądała, jak też ciekawie tam na górze :).
A co to jest szybka szwardzwaldzka? Moze chodzi o szynke szwarcwaldzka? :)))
Z tego, co wiem z kocich blogow, koty uliczne kastrowane oznacza sie obcieciem kawalka uszka, zeby od razu bylo widac, ze kota nie trzeba odlawiac do kastracji. Moze wiec ta koteczka tez byla w ten sposob oznaczona.
Chyba mialas szczescie, ze Mozart wytrzymala do samego domu, bo gdyby tak zrobila w samochodzie, kiedy stalyscie w korku… lepiej nie myslec. 😉
Szybka szwarcwaldzka to odmiana czystej szwardzwaldzkiej. 🙂 Wypiła duszkiem!
Dobrze, że mi napisałaś o tym przycięciu uszka, bo tego przyznam szczerze nie skojarzyłam. Teraz jestem o nią spokojniejsza, że przynajmniej nie rodzi na potęgę.
Gdyby nie wytrzymała, to bym wyprała ręcznik i tyle, było mi jej zwyczajnie żal, głównie z powodu tego picia, bo samochód to kiepskie miejsce na długie przebywanie kota, jeśli nie może się napić. Piesio pił z miski postawionej gdzie bądź na parkingu, ale Mozart jest zbyt zestresowana na takie sposoby, więc chcąc nie chcąc musi wytrzymać. Byłyśmy dzielne obie!
Matko kochana, mam ciary na myśl podróżowania z naszymi kotami. Wystarczy je tylko zapakować do transportera, a zaczyna się pandemonium. Wrzeszczą dziadygi jakby je obdzierali ze skóry. Na szczęście, póki co jeździły tylko do weta,a to kilka do kilkunastu minut histerii i rozpaczliwych miauków. Tylko raz Kazik zachował się w aucie wzorowo, przesypiając całą kilkugodzinną podróż. Kiedy jako małe kiciątko wieźliśmy go spod Olsztyna do nowego domu.Masz farta iwuś że Twoja Kicia polubiła podróże.:)
Moja od początku jeździła do weta samochodem.
Ta jej zdolność do podróżowania to chyba w rekompensacie za jej nieuleczalną chorobę, na którą cierpi ona (a my z nią) od lat.
No wreszcie coś na plus w tej całej kociej sytuacji.
Jak to pięknie opisujesz. Czuję się upośledzona, bo nadal nie mam prawka jazdy, chociaż jestem antyczną osobą. Kiedyś jednak zrobię, wtedy kot, którego jeszcze w nowym domu nie mam będzie odchowany i też będziemy mieli przygody 😀
Ściskam Cię.
Wydaje mi się, że zwierzęta należy od małego przyzwyczajać do jazdy, wtedy traktują to jako coś normalnego i nie sprawia im to takiego stresu. 🙂
Życzę Ci prawka i ciekawych podróży z kotem zatem 🙂
Ja sobie tego z moimi nie wyobrazam. Mialam kiedys taki odpal i zabralam je ze dwa razy ze soba w dwugodzinna podroz, nigdy wiecej. Nawet do veta to gehenna dla narzadu sluchu.
Szczescie, ze Mozart tak sie szybko aklimatyzuje w nowym miejscu, pewnie juz wie, ze to tylko na chwile 🙂
Mozart akurat te przejazdy znosi naprawdę wzorowo. Takie samo szczęście miałam też z Piesiem, ona się chyba od niego nauczyła, bo jeździły sporo razem. 🙂
Faktycznie mam szczęście, jak czytam o Waszych i nie tylko Waszych kotach!
Moja czarna małpa bardzo często ze mną jeździ autem, przypięty jest specjalnym pasem. Wsiada i jedzie bez problemu, tylko jak dojeżdżamy gdziekolwiek, to już 500 metrów przed końcem podróży robi się z niego wyjec, typu, już koniec, już wysiadamy, drze ryja, że wszyscy wiedzą, że już jesteśmy…
Tak robił też mój piesio, też uważał, że trzeba wszystkim naokoło opowiedzieć, że już już jesteśmy na miejscu i pokazać całym sobą. :)))
Żadne z moich nie toleruje podróży. Już na klatce schodowej zaczyna się awantura. A kiedy wieźliśmy z bratem jego Czeslavę Żbikovą z Krakowa, darła japiszona przez całe 200 kilometrów.
Jak widać ta zdolność do podróży to ukryty talent Mozarta, nie wiedziałam, że to takie rzadkie, dopiero tu z Waszych komentarzy się dowiaduję.
Iw! Ona patrzy tak pożądliwie na ten żyrandol, że …:)
No właśnie! Ciągle się obawiam, że zleci razem z nim na dół :)))
Mozart jest juz przyzwyczajona do tych podrozy, troche ich bylo. No ale tym razem, ten 2.5 godziny korek wydluzyl podroz. Kot, ktorego dokarmialas nie wyglada na zabiedzonego, widocznie inni podrozni tez go karmia. Ja dzisiaj bylam w duzym schronisku dla zwierzat, raz w miesiacu jestem tam, na miejscu kupuje pozywienie dla psow duzych, malych i kotow, taka moja pomoc, donacja.
Na szczęście się przyzwyczaiła i nie daje koncertu przez całą długość podróży, bo to by było nie do wytrzymania. Pierwszy raz tylko podczas przeprowadzki dostała środek uspokajający, ale była po nim tak ogłupiona, że potem nigdy jej już tego nie zrobiłam.
p.s. ta kotka z Nevady jest bardzo przyjazna, mam nadzieję, że innych też przekonała do karmienia 🙂
Ależ Ci zazdroszczę! Nasza wyje, wymiotuje, kilka razy zdarzyło jej się zrobić dwójkę, choć czekaliśmy do jej zwykłych kupkowych godzin, żeby zdążyła się załatwić. Nie karmimy jej w dniu wyjazdu, ale i tak zawsze znajdzie coś, czym może zwymiotować. Ech… A tu czytam, że można, a i owszem, jechać sobie z kotem spokojnie. Marzenie…
Patrząc na zdjęcia, pomyślałam, że może i ta kotka brudna, ale na zagłodzoną nie wygląda. Ale skoro tak łapczywie jadła, może jest już kotna? Dobry z Ciebie człowiek 🙂
Jak widać w tym zakresie mam szczęście i mogę sobie pogratulować. Dobrze, że moja nie ma żadnych sensacji tego typu. A dziś przesiadła się w inny samochód (zastępczy na czas naprawy) i pojechała tak samo, jak swoim. No skarb pod tym względem.
A ta koteczka wtedy patrzyła znacznie smutniej, może jej przyniosłam nie tylko kotleta i szynkę, ale i trochę szczęścia i teraz inni też ją dokarmiają. Inaczej zresztą by tam nie przeżyła na tej betonowej pustyni.
Opatrzność czuwała nad Wami. Gdybyś nie dokarmiała zaprzyjaźnionej kotki, to mogłabyś uczestniczyć w karambolu(oczywiście tego nie życzę, ale wielokrotnie słyszałam opowieści, że jakieś nieprzewidziane zdarzenie, uchroniło ludzi przed katastrofą). Cieszę się, że szczęśliwie dojechałyście na miejsce i życzę udanego pobytu. Ukłony.
Wiesz Iwonko, że o tym samym pomyślałam, to było te 15 minut, które mogłoby zdecydować o tym, że znalazłabym się na miejscu zdarzenia i wzięła udział w tym strasznym wypadku, brrrrr, aż mi zimno, kiedy o tym pomyślę.
Też się cieszę, już jesteśmy po wizycie u dermatologa, kicia się dobrze czuje i odpoczywa. 🙂
Dziękuję, Tobie też same ciepłe myśli posyłam
Fajnie to brzmi – "dla kota nie będę kupować kawy za prawie 10 zł" 🙂
No bo za tyle to ja mu paczkę karmy kupię :)))
coś mi ta kicia na dziką nie wygląda, to raczej taki kot "przyknajpowy", który choć niczyj, niezależny i samorządny, to świetnie jest zakumplowany i z personelem, i z gośćmi… symbioza kotów z ludźmi może przybierać wiele różnych form……nie mam zbytnich doświadczeń z wożeniem kotów autem, więc w tych sporadycznych przypadkach bez kontenera i szelek ani rusz… poza tym kot nawet oswojony z jeżdżeniem może się czegoś wystraszyć i wpaść na pomysł wskoczenia kierowcy na głowę ze skutkiem mało ciekawym……za to Mozart na szafie przypomniała mi niedawno przeglądaną książkę Jacksona Galaxy na temat kotyfikacji domu… co prawda gdy kot jest wychodzący… Czytaj więcej »
Chyba macie rację, kicia jest przyknajpowa, ale i tak mam wrażenie, że żarciem jednak nie pogardzi.
Kontener i szelki w środku kontenera to mus, bez tego się nie ruszam. W razie czego zawsze szybko można kota wyjąć i wziąć na smycz.
Nie woziłabym kota luzem, bo to właśnie zbyt ryzykowne.
A niektóre potrafią się w trakcie jazdy nawet zsikać na ramię pasażera (taki miałam przypadek przewożąc koty koleżanki ok. 400 km).
Co do przystosowywania domu na potrzeby kotów niewychodzących widziałam już niejedną ciekawą konstrukcję, gdyby Mozart była niewychodząca, pomyślałabym o tym czy innym pomyśle. 🙂
Pozdrowienia bardzo serdeczne
2,5 godziny? Okropność..chociaż zawsze można wtedy załatwić zaległe maile i telefony:-) Kota podziwiam, ja bym nie dała rady w takim kontenerku bez siku i jedzenia…
Ano jak trzeba, to się wytrzymuje. Kotu jakby musiał, to by poprosił wcześniej o siusiu, ona umie dać znać, że chce i wtedy się zatrzymuję i szukam parkingu, gdzie możemy na spokojnie się przejść. Tym razem jednak nie chciała. Niestety końcówka była hardcorowa.
p.s. ja też bym nie dała rady.