Klątwa ANGIELSKIEGO
Od lat próbuję opanować język angielski. Mam jednak wrażenie, że nad tym przedsięwzięciem panuje w moim życiu jakieś fatum czy klątwa. Bo kiedy tylko zaczynam się uczyć angielskiego, zawsze w moim życiu dzieje się jakaś rewolucja, trzęsienie ziemi, tajfun albo wojna domowa. Poniżej opiszę Wam moje doświadczenia z tym związane. Nie wiem, może to jednak nie jest wina angielskiego…
ANGIELSKI – początek
Pierwszy rok nauki angielskiego zaliczyłam w piątej klasie szkoły podstawowej. Uczyłam się po szkole, w szkole niedaleko kościoła, w pobliżu salki katechetycznej, w której odbywały się nasze lekcji religii. To był tylko jeden rok, ale szło mi bardzo dobrze, bardzo łatwo i szybko przyswajałam wymowę, słownictwo, gramatykę i gładko mi szła nauka. Byłam pewna, że będę kontynuować mój angielski przez kolejne lata w tej samej szkole. W dodatku na sam początek trafiła mi się świetna, wspierająca nauczycielka, do dziś dobrze wspominam, chociaż nie pamiętam nazwiska. Anglistka była bardzo ciepłą, entuzjastycznie nastawioną do naszych postępów, chwalącą za każde dobrze wykonane zadanie osobą. Taki nauczyciel to wielkie szczęście, późniejszych już nie pamiętam, z wyjątkiem jednego. Ale o tym potem.
Rozpoczynając naukę angielskiego nie wiedziałam, że moi rodzice mają zamiar wkrótce się przeprowadzić. Jako dzieciak nie uczestniczyłam w tym procesie. Takich rzeczy dzieciom wówczas się nawet nie mówiło. Nie spodziewałam się, że zmienię dzielnicę, szkołę, kolegów, otoczenie czyli praktycznie wszystko. Aż tu nagle po wakacjach u babci przewieziono mnie prosto do nowego mieszkania. Pamiętam, jak pojechałam z rodzicami samochodem, miałam na sobie czerwoną spónicę w białe groszki. Moja mama cieszyła się z tamtego mieszkania w blokach chyba najbardziej. Tata i ja nie bardzo się tam odnaleźliśmy. Z kamienicy na przedmieściach, w niskiej zabudowie, bez wygód, ale za to położonej w pobliżu lasów, gdzie kilkaset metrów od nas płynęła rzeczka i łatwiej było spotkać jeża i kota, niż złapać autobus, przenieśliśmy się do na wpół przemysłowej dzielnicy wysokich bloków. Nasz liczył 13 pięter, a wokół szczerzyły się jeszcze koleiny po ciężarówkach budowlanych, wokół zero zieleni, trzepaka czy miejsca na zabawy dla dzieci. Szkoła wprawdzie była dość blisko, ale do dziś nie wspominam jej jakoś miło. Dziś rozumiem, że dla mamy ważna była własna porządna łazienka i kuchnia. Jako dziecko aż tak nie odczuwałam ich braku w starej kamienicy.
Długa przerwa
Czy ucieszył mnie mój własny wąski pokój z oknem wychodzącym na lodżię? Szczerze mówiąc byłam raczej zdruzgotana tym, co utraciłam. Bardzo lubiłam nasz poprzedni dom, moją szkołę i kumpli. Miałam tam najlepszych dwóch Arturów, z którymi najchętniej spędzałam całe popołudnia. Zwykle rozbijaliśmy się rowerami po pobliskim lesie, czasem paliliśmy tam ogniska, dopóki nas policja nie pouczyła, że tak nie wolno. Mama jednego z Arturów hodowała nutrie, we trójkę bawiliśmy się chowanego między tymi klatkami – we trójkę z drugim Arturem. I to wszystko oraz moją świetną nauczycielkę angielskiego szlag trafił po przeprowadzce. Nie byłam więc szczególnie zachwycona.
Słabo pamiętam tamten okres, co podobno wskazuje na to, że przeżyłam wtedy bardzo to oderwanie od macierzy. Ale kto by się tam wtedy przejmował dzieckiem w szóstej klasie podstawówki. Dla rodziców liczyło się, że mamy wreszcie własne mieszkanie, bo w starym domu od roku mieszkała z nami 18-letnia siostra mojego ojca i naprawdę w dwóch pokojach bez wygód było nam bardzo ciasno i niewygodnie. Nowe mieszkanie miało dwa pokoje, a ja miałam tam wreszcie swój własny pokój. Po pewnym czasie zaczęłam doceniać luksus swojego, już nie przechodniego pokoju.
Wracając do angielskiego: okazało się, że trafię do nowej podstawówki, ale nie było tam angielskiego. Tamten z fantastyczną nauczycielką bezpowrotnie się skończył, bo tamten kurs angielskiego znalazł się na drugim końcu miasta. Po przeprowadzce ani ja, ani moi rodzice nie znaleźli żadnego nowego kursu angielskiego, chociaż na pewno było ich wtedy wiele, moi znajomi chodzili i uczyli się. Nikt też wtedy nie przegadał ze mną tematu, że jeszcze trzy lata i szkoła średnia i że angielski może mi być potrzebny czy że będzie językiem światowym, praktycznie niezbędnym do życia. Wtedy angielski nie wydawał się taki niezbędny. Trudno wręcz było sobie wyobrazić, że za jakieś piętnaście lat będzie w powszechnym użyciu i uczyć się go będzie każde dziecko w szkole, także w Polsce, że będziemy jeździć po świecie i będzie się można dogadać właśnie po angielsku. Wtedy jeszcze żyłam bez wielkich planów. Byłam nie za bardzo świadoma, jakie konsekwencje będzie miało dla mnie przerwanie wtedy nauki.
Gdybym kiedyś mogła cofnąć się w czasie i wylądować w tamtej rzeczywistości, przeprowadziłabym dobitną rozmowę z moją mamą i ze mną i kazałabym zrobić wszystko, żeby oprócz niemieckiego nauczyć się też angielskiego.
Nauki pozaszkolnej nie ułatwiał fakt, że trenowałam już wtedy strzelectwo, więc i czasu na poszukiwanie i na inne zajęcia miałam niewiele. Pragnienie nauki angielskiego – mimo że nieustannie trwało – ale ciągle przesuwało się w czasie. Mówiono mi lub sama mówiłam, że już niedługo, może za rok, może jeszcze w przyszłym roku, a może w liceum … I tak minęły kolejne trzy lata do końca podstawówki.
ANGIELSKI – może w liceum …
Kto nie uczył się angielskiego chociaż w liceum! Ja też już się nastawiłam, że wreszcie tam będzie angielski, mama też wtedy uważała, że to tam wreszcie zacznę się uczyć „jakiegoś języka”, z tym że jej było obojętne jakiego. Bardzo chciałam, żeby to był angielski i liczyłam, że wreszcie dojdę do nauki mojego ukochanego języka!
Składając papiery do liceum koniecznie chciałam iść do klasy z angielskim, ale wtedy była tam taka tylko jedna – humanistyczna. Nie widziałam się jako przyszła nauczycielka polskiego, czy historii, raczej marzyła mi się praca jako lekarz albo weterynarz. Dlatego wybrałam kierunek biol-chem. Ale w ten sposób trafiłam zupełnie przez przypadek do klasy z niemieckim. Chociaż pewnie to między innymi dzięki temu dziś jestem tutaj, gdzie jestem, a przez lata pracowałam jako tłumacz w tym języku, ale i tak niedosyt angielskiego pozostał ze mną przez kolejne lata.
W międzyczasie trochę się osłuchiwałam, uczyłam się słuchając piosenek, w złotych latach radiowej Trójki, podczas programów Wojciecha Manna, Listy przebojów Niedźwiedzkiego.
ANGIELSKI – czasy prehistoryczne
Dziś kiedy jest dostęp do wszystkiego online, trudno nawet sobie wyobrazić, że jak ciężko było w czasach przed internetem nauczyć się języka obcego, z którym nie było na co dzień kontaktu, a tym bardziej samemu, bez słownika. Bo skoro nie chodziłam na lekcje, nikt nie czuł potrzeby, żeby kupić mi chociaż słownik czy jakieś podręczniki do nauki tego języka. A kiedy pytałam o to, słyszałam, że będzie lepiej, jak nauczę się dobrze jednego języka…
Nie było wtedy prawie nieograniczonego dostępu do telewizji, mediów, gazet i książek po angielsku czy w innych językach… Tak, wyobraźcie sobie, że wyrosłam w czasach dinozaurów, a żeby dostać angielską książkę, trzeba było zapisać się do biblioteki lub kupić, a akurat te książki i czasopisma kosztowały krocie, a ja jako dzieciak nie miałam swoich pieniędzy. Bezpłatnie można je było znaleźć głównie w bibliotece uniwersyteckiej.
Może dlatego, kiedy już dostałam się na studia i zaczęłam zarabiać na pierwszych tłumaczeniach oprócz zaspokajania podstawowych potrzeb inwestowałam głównie w słowniki i podręczniki do nauki języka. Próbowałam się uczyć angielskiego samodzielnie, ale zwykle słomiany zapał kończył się po kilku dniach. Samemu jest jednak niezwykle ciężko.
ANGIELSKI na studiach
Jak tylko za drugim razem udało mi się zdać na Uniwersytet na mój wymarzony kierunek (Instytut Lingwistyki Stosowanej na UW), po którym od początku chciałam być tłumaczką, priorytetem było przetrwanie pierwszego roku. Ten pierwszy rok był najtrudniejszy. Jeśli ktoś zaliczał pierwszy rok, to zostawał, jeśli nie – nie było możliwości jego powtórzenia, trzeba było zdawać na kierunek od nowa. To było twarde kryterium, na którym wielu odpadło. Przeszłam przez pierwszy rok! A na studiach miałam niemiecki jako pierwszy, rosyjski jako drugi język. Nie miałam niestety szans zdawać z drugim angielskim, bo ciągle go nie umiałam i ciągle żyłam z moją niezaspokojoną tęsknotą za angielskim. I ciągle odkładałam jego naukę na później. Później nastąpiło, kiedy zaliczyłam ten cholerny pierwszy rok.
Tak więc na drugim roku studiów kolejny raz mogłam się zabrać za angielski. Tym razem już sama wybrałam sobie Amerykańską Szkołę Języka Angielskiego. Uczyłam się tam przez rok. Niewiele z tej nauki pamiętam. Może dlatego, że pod koniec owego roku życie po raz kolejny pokazało mi, żebym sobie za dużo nie planowała, bo ono ma już na mnie swój niezależny ode mnie plan. Pod koniec drugiego roku, a raczej w lipcu czyli zaraz po zdaniu wszystkich egzaminów i ukończeniu drugiego roku studiów zdecydowała się ujrzeć światło tego świata moja córcia.
ANGIELSKI kontra zmiany w życiu
Był to dla mnie czas niełatwych wyborów, a jednym z nich było kolejne odłożenie na później nauki angielskiego. Wybrałam skończenie studiów w trybie dziennym, aby potem móc utrzymać się samodzielnie, a oprócz tego pojawiła się też konieczność zarabiania w trakcie studiów na nowego człowieka w rodzinie, bo przecież sam sobie nie poradzi.
Jako młode małżeństwo zamieszkaliśmy z dzieckiem przez pierwsze 2.5 roku razem z moimi rodzicami w 46-metrowym dwupokojowym mieszkaniu, w mniejszym pokoju 9m2. Mój tata w dwa tygodnie po naszym ślubie dostał udaru, ledwo przeżył, a po leczeniu i rehabilitacji przeszedł na rentę. Potem już nigdy nic nie było takie samo …
Ja dalej studiowałam, wychowywałam dziecko, mój mąż poszedł do pierwszej pracy zamiast robić doktorat. Jedyną nieświadomą tych wszystkich wydarzeń istotą było dziecko, na szczęście bardzo dobrze i zdrowo się chowało.
Studia udało mi się skończyć w terminie, obroniłam pracę mgr z lekkim poślizgiem, czyli nie przed wakacjami tylko we wrześniu. A potem trzeba było zasuwać, utrzymywać się, zarobić na mieszkanie i wszystko inne. Ale na angielski znów mi nie wystarczyło czasu i energii.
Dorosłość – może teraz czas na angielski?
Zdarzało się często, że kiedy już pracowałam jako tłumaczka, często w trakcie spotkań moi klienci przechodzili na angielski i też sobie z tym radziłam. Płynnie przechodziłam do tłumaczenia, kiedy znów przechodzili na niemiecki, bo w trakcie nie miałam problemó ze zrozumieniem. Nigdy jednak nie podjęłabym się tłumaczenia w tym języku, bo nie lubię robić rzeczy byle jak.
Lata samodzielnego wychowywania córki i komplikacje w życiu osobistym też nie sprzyjały nauce. Praca i wychowywanie dziecka były priorytetem. Mijały lata, ja co i raz słuchając angielskiego stwierdzałam, że w większości wiem, o co chodzi, ale brakuje mi lepszej znajomości gramatyki i słownictwa, żeby móc mówić i czytać swobodnie. Nie znajdowałam jednak ciągle czasu na naukę.
ANGIELSKI – come back
Tak więc kolejną próbą powrotu do nauki angielskiego były lekcje angielskiego z native speakerem na wiosnę ubiegłego czyli 2019 roku. Kiedy już uznałam, że tu w Niemczech jestem jako tako urządzona. Niestety po ok. 3 miesiącach okazało się, że potrzebuję innego nauczyciela, żeby podkształcić gramatykę, zaś ów native skupiał się głównie na konwersacji. Podziękowałam mu więc za naukę i tak znów minął rok.
ANGIELSKI – really come back
Nie poddałam się.
Jakiś czas temu usłyszałam, że koleżanka, mieszkająca obecnie w Irlandii, uczy się angielskiego online (Dzięki Marchevko). A że Marchev była zachwycona swoją nauczycielką, w połowie roku zdecydowałam się spróbować i ja. Wprawdzie miałam przerwę wakacyjną, bo jednak chciałam trochę odpocząć w trakcie wakacji i nie udało mi się jeszcze w pełni powrócić do trybu uczenia się, ale teraz już wiem, że nauka z moją obecną nauczycielką robi mi dobrze.
Tym razem nauka angielskiego odbywa się w pełni online.
Nie ukrywam, że wymaga to ode mnie sporo pracy, by ponownie wejście w rytm, kiedy człowiek odłożył naukę, którą już tyle razy zaczynał, a potem znów porzucał i znów wracał, to karkołomne zadanie, ale jakimś cudem tym razem wierzę, że mi się uda. I nie ma, że się nie da!
Wiem, że nadal mam intensywną pracę, a czasem robię też zlecenia dodatkowe. Że głowa pewnie już nie ta. Że jednak najlepszy czas na naukę już minął.
Może pójdzie mi wolniej, ale zamierzam po prostu robić swoje i nie poddawać się!
Tak więc od jutra wracam do nauki. Trzymajcie kciuki, aby ta próba nareszcie się powiodła! I żebym ja, czyli prawdziwy angielski pacjent, tym razem dostała odpowiedniego kopa motywacyjnego i wreszcie nauczyła się języka, który od lat w dużej mierze w większości rozumiem, ale ciągle brakuje mi go na tyle, żeby się swobodnie dogadać i porozumiewać nie tylko w celu załatwienia formalności w hotelu, czy złożenia zamówienia w restauracji.
Powyżej część moich książek i słowników. A moja nauczycielka, Pani Magda, podrzuca mi też swoje materiały i to na ich podstawie, bo są naprawdę świetnie opracowane, teraz się uczę.
Moja przygoda z angielskim zaczęła się również w podstawówce i stopniowo stawała się zmorą. Starałam się, a rodzice nie szczędzili mi na pomoce. Zapisywali mnie na kursy, miałam nawet nauczanie indywidualne. Nie potrafiłam niczego zapamiętywać, wszystko co wykułam śpiewająco, następnego dnia natychmiast ulatywało mi z głowy. Nie umiałam ROZUMIEĆ obcego języka, nie potrafiłam zapamiętywać słówek ani całych zwrotów. Z gramatyką szło mi lepiej na piśmie (miałam dosyć dobre stopnie z kartkówek), ale stosowanie to była czarna magia. Później przyszła era niemieckiego. Podjęłam kurs wieczorowy mieszkając już w Szwajcarii i szło mi na początku dobrze, ale że bardzo wolno przyswajam wiedzę,… Czytaj więcej »
Najwyraźniej zdolności językowe nie są Twoją najmocniejszą stroną. Posiada je tylko część społeczeństwa. Podobnie jak zdolności matematyczne, analityczne czy fizyczne.
Po części to kwestia dziedziczna, a dopiero druga część to kwestia nauczenia się, opanowania materiału.
A Twój przykład to dowód na to, że można nawet bardzo chcieć a Twój mózg nie musi koniecznie posiadać ku temu zdolności.
Mój na przykład nie rozumie się z matematyką, a i inne nauki ścisłe nie rozwijane od czasu liceum, pozostały w stanie zaniku a nawet cofnięcia, bo wiedza nieużywana zanika.
Pozdrowienia 🙂
Ale przez to moje życie za granicą stało się zmorą i swego czasu nawet przyczyną depresji. Trudno jest tak żyć, nie móc w ogóle być samodzielnym itd. To męczarnia.
Mam prawdopodobnie dyskalkulię. Nie radzę sobie z najprostszymi rzeczami w matematyce, ale za to piszę wiersze i książki. ;]
Wyobrażam sobie, jak bardzo Ci przeszkadzał w życiu ten brak, bo umiejętność językowa za granicą jest właściwie podstawowa. Współczuję, że tak ciężko Ci to szło.
Mnie matematyka nie przerasta w aż takim stopniu, aczkolwiek jak mogę, to unikam. 🙂
pozdrowienia
I nie to że nie próbowałam. Bardzo często ludzie mnie zagadywali, a to w sklepie, a to na szlaku, bo sama też chodziłam. Przecież to nie był egzamin, a jednak wchodził stres. Czasem udawało się dogadać, próbowałam i druga strona też próbowała, ale ciężko było. Zwykle kończyło się machnięciem ręki i pożegnaniem. Cieszę się, że to już za mną. Teraz mam inny problem. Stojąc w pracy za pleksą, nie słyszę co do mnie ludzie w maseczkach mówią. Często muszę wychodzić do nich i są śmieszne sytuacje.
Mam podobnie, skończyłam nawet dwuletnią podyplomówkę Nauczanie zintegrowane z językiem angielskim, ale przerwana praca w tym zakresiespowodowała zapominanie biegłej konwersacji. Obiecuję sobie na emeryturze odnowić co nieco, bo zawsze coś mi stawało na przeszkodzie, więc może na emeryturze się uda.
Gdy obsługiwałam gości z Erasmusa trochę wstyd mi było, że tak kulawo gadam po angielsku…
No właśnie, mnie też wstyd za każdym razem, że mimo tylu prób ciągle ten mój angielski taki kulejący. Teraz wygląda na to, że może wreszcie dojdę do zadowalającego poziomu. 🙂
Ależ historia, Iwona! Jesteśmy na kompletnie przeciwległych biegunach, bo mnie języki obce nigdy w życiu nie interesowały, angielskiego uczyłam się w szczątkowych ilościach (chociaż właśnie ten język zdawałam na maturze i miałam naprawdę dobry wynik). Ze względu na położenie geograficzne, większy nacisk u nas się kładło na niemiecki, który bardzo lubiłam i chyba na jego temat mogłabym napisać dramatyczną historię, jak bardzo chciałam ale panowało powszechne przekonanie, że Marchevka i języki obce to zdecydowanie nie jest dobre połączenie. A potem już wiesz, jak się ułożyło u mnie, że oczywiście bardziej chciałam, niż musiałam, ale jednak przymus nauki się pojawił. Dziś… Czytaj więcej »
Czyli twoja historia nauki języków też nie była usłana różami. 🙂 A jednak motywacja w postaci chęci i konieczności pracy na obcojęzycznym rynku daje największą motywację.
Widzę też, że obie mamy motywację najsilniejszą, czyli chcemy nauczyć się tego języka dla siebie. Ty też do pracy, mnie też może się w pracy przydać, mimo że nie jako język wiodący. Ale też marzę wreszcie o wypowiadaniu się swobodnie i bez ograniczeń.
Awans teraz i tutaj świadczy o tym, że podjęłaś najbardziej właściwą decyzję, skoro tam Cię nie docenili. 🙂
Powodzenia nam obu! :)))
„You can learn english” – widzę tytuł jednej z książek. Niech to będzie dobra przepowiednia dla tej nauki. Ja ze swojej strony trzymam kciuki za Twój progres. Sama lubię obce języki i w sumie powinnam trochę sobie ten angielski odświeżyć, bo był długi czas, gdy większość doby gadałam wyłącznie po angielsku tak, że polski mi się zacinał, a dziś…co chcę powiedzieć zdanie po angielsku to mi z automatu hiszpański wjeżdża 😀 A pamiętasz czasy esperanto? 😀 Pamiętam, jak miałam w planach się go nauczyć, tylko za młoda jeszcze byłam by mi „siły wyższe” pozwoliły. A potem jako międzynarodowy się wykluł… Czytaj więcej »
Myślę, że zrozumieć czasy do nauki jeszcze przed internetem może tylko ktoś, kto to przeżył. Obecne pokolenia już nawet nie wiedzą, że mogło i może (oby nie!) zawsze być inaczej.
Myślę, że gdybym wtedy miała taki dostęp do literatury, prasy, radia i gazet anglojęzycznych, pewnie dziś miałabym ten język na znacznie wyższym poziomie. Ale jest jak jest, moja nauczycielka Pani Magda twierdzi, że nie jest źle więc pracuję i mam zamiar nauczyć się przez rok przyzwoicie, i tego się będę trzymać!
Podejdę i zajrzę potem z przyjemnością na Twoje koniki!
A może to już tak działa, że ciężej dostępne czyni bardziej pożądanym? Jak w toksycznych związkach 😉 Może gdyby mieć to podstawione pod nos, to już by nie było takie fajne… U mnie z angielskim było tak, że się idealnie wstrzeliłam rocznikowo w mojej szkole podstawowej. Kiedy się szło do klasy (piątej zdaje się), w której zaczynało się język obcy, akurat wtedy u nas wszedł j. angielski i się załapałam. Rok starsi mieli jeszcze rosyjski, rok młodsi już francuski, kolejni dla odmiany niemiecki 😀 Jeju, jak ja się podniecałam wypasioną książką do angielskiego, która była piękna, kolorowa i nowiuteńka… Sporo… Czytaj więcej »
i ja bardzo chcę się uczyć angielskiego a całe moje życie robiło mi w poprzek … w zeszłym roku zrobiłam pierwszy papierek i miałam kontynuować a tu koronawirus …ale ja mam w domu Naczelnika i on mnie naucza 😉 ale zamierzam dołączyć do jakiejś grupy najlepiej metodą Kalana. Trzymam kciuki za Ciebie i siebie.
W grupie czasem uczyć się łatwiej, chociaż ja od lat jestem taką indywidualistką, że wolę intensywną pracę indywidualną, niż kursy grupowe. Aczkolwiek jeśli ma się w domu osobę dobrze znającą język, którego chcemy się uczyć, to też może wspomóc.
Życzę Ci powodzenia z kursem!
Wychodzi na to, że mój native uczył mnie metodą Callana, bo nasze lekcje były oparte głównie na konwersacji. Najważniejsze, żeby robić kolejne kroki do przodu.
Powodzenia nam obu, masz rację!
a zapomniałam dodać, ja z zamiłowaniem uczyłam sie hiszpańskiego.
Aaaa, to szacun. Chciałam i z hiszpańskim zacząć, ale angielski najpierw. I w sumie do hiszpańskiego aż tak mnie nie ciągnie. 🙂
no nieee… o moim angielskim /a także o paru innych językach/ możemy pogadać w realu przy jakiejś kawo-herbacie, czy jakimś tam innym rekwizycie na stoliku, ale pisanie o tym tu, na forum po prostu mnie przerasta, to jest za długa historia… generalnie jest tak, że co się bardziej podszkolę, to potem mi coś ucieka… bardzo lubię gadać z ludźmi lepiej znającymi ten język, to mnie rozwija, podciąga w górę językowo podczas rozmowy, za to nie cierpię, gdy ktoś duka, bo po chwili sam zaczynam tak samo dukać…
p.jzns 🙂
Dla większości z nas, którzy mają już pewną historię, te historie nauki języków obcych są długie, skomplikowane i czasem bolesne, jak widzę. 🙂
Owszem, jeśli byłaby kiedyś okazja, to pogadamy przy herbacie!
Najlepszy byłby dłuższy nieprzerwany kurs na początek a potem utrwalanie, czytanie, słuchanie, rozmowy. Mam nadzieję, że tym razem mam na tyle dużą motywację, że pójdzie mi lepiej, niż za ostatnim razem.
Pozdrowionka serdeczne
Twój angielski to jak mój francuski. Od dzieciaka marzyłem, żeby się go nauczyć, a jako tako zrealizować udało mi się mój zamiar dopiero po trzydziestce.
I wiesz co? Ja też trenowałem strzelectwo!
Francuski to moje niezrealizowane marzenie, brzmi dla mnie jak poezja, ale poddałam się już na studiach i nigdy nawet nie zaczęłam. No może jak jako tako opanuję angielski jeszcze raz zastartuję do języka Moliera. :))). Podziwiam, po trzydziestce zaczyna się już trudno. Ale skoro Tobie się udało, to może …
A tym drugim faktem bardzo mnie zaskoczyłeś! Broń długa czy krótka? Jaki klub? Ja w Legia Warszawa :)).
Ja strzelałem w lokalnym oddziale LOK. Zapisałem się tam właśnie ze względu na strzelectwo. Głównie broń długa, ale z pistoletu również się strzelało. Zwłaszcza, gdy zabrakło jednego do drużyny. Pamiętam, że wtedy nawet udało mi się stanąć na pudle.
Ale trwało to krótko – potem, na studiach, nie miałem już możliwości i od tamtego czasu w zasadzie dobrej, sportowej broni nie miałem w rękach.
Miło słyszeć, że oprócz remontów (które ja w nawet lubię, a ty robisz, bo chcesz uszczęśliwić koleżankę Małżonkę) łączy nas także ten piękny sport :)))
Mój ojciec też strzelał w LOK, założył też zakładowy klub strzelecki i przez wiele lat tam się wyżywał oprócz LOK. 🙂
Ja z kolei strzelałam wyczynowo, a tam się trzeba było zdeklarować, więc tylko z broni krótkiej kulowej i pneumatycznej, chociaż w ramach czasu wolnego zdarzało mi się też strzelić z karabinku pneumatycznego czy kulowego. Ale to nie była moja specjalność.
ze strzeleckim pozdrowieniem!
Ciernista droga do języka obcego:) skądś to znam 😉 powodzenia i wytrwałości ❣
Nic wartościowego nie przychodzi bez wysiłku. To wiadomo. Szkoda, że mnie akurat trochę zmogło, chyba przeziębienie, bo mi się trudno nawet teraz zebrać do pracy. Ale pójdzie dalej, jestem pewna. 🙂
Pozdrowienia Agnieszko :)!
Oczywiście, że trzymam kciuki, bo i moją słabością jest angielski. Niby w liceum szło mi dobrze i nawet chciałam studiować anglistykę żeby być tłumaczką, ale przez stres ustną maturę z angielskiego zdałam na obecną ocenę dopuszczającą, więc marzenia o anglistyce wzięły w łeb, a ja przez kolejny rok byłam na angielski obrażona. Potem kilkukrotnie zaczynałam naukę na kursach i było tak, że na zajęciach gwiazda, a w prawdziwym (u)życiu poza salą lekcyjną dukanie w stylu „Kali jeść, Kali pić” i speaking anxiety (lęk przed mówieniem), którego nie mogę się pozbyć choć na moment zniknęło, gdy przez pół roku pracowałam jako… Czytaj więcej »
Czasem motywacją jest wyjazd, czasem praca, a czasem chęć przeczytania książek i obejrzenia filmów w oryginale. Dla mnie obecnie głównie to ostatnie, choć skoro mam predyspozycje do angielskiego i tak niewiele dzieli mnie od całkiem niezłej sprawności w tym języku, to sama chęć poprawy tej sprawności już jest motywacją. 🙂