Wizytę u doktor Karaś-Tęczy w gabinecie Dermowet zaplanowałam dużo wcześniej. Potem jednak przekładałam ją z uwagi na przekładany termin wyjazdu do Polski. Na sprawy klienta nie miałam wpływu. Na szczęście wizytę dało się przełożyć jeszcze dwa razy.
Żeby wziąć kicię do lekarza wczesnym popołudniem, musiałam ją odebrać od Konrada przed 7 rano, żeby zdążył do pracy. Podjechałam więc do niego w czwartek 20.04. i dostałam kota w kontenerku z przygotowanymi miseczkami i jedzeniem. Kuwety nie musiałam brać, bo postanowiłam przeczekać ten dzień, czyli kilka godzin przed wizytą i kilka po wizycie u mojej mamy.
Gdybym miała inną opcję, na pewno bym z niej skorzystała. Niestety nie miałam.
Kicia bywała wcześniej u mojej mamy, więc dobrze zna jej mieszkanie. Ucieszyła się więc, jak tylko wypuściłam ją tam rano z kontenerka.
Niestety najeżyła się od razu, jak tylko wyczuła i zobaczyła Ferenca, kota mojej córki, który tam teraz mieszka.
Naburmuszyła się i nastroszyła, warczała jak prawdziwy buldog, fukała i generalnie miała za złe.
Wszystkim: mnie, jemu, mojej mamie itd.
Na znak protestu zresztą schowała się za kanapę. A kiedy wychodziła chowała się na kanapie, pod stołem na mnie lub przy mnie albo starała się raczej być w innym pokoju, niż Ferenc. Ogólnie rzecz biorąc czuła się zagrożona.
Ferenc bardzo się starał, był przyjazny, zaglądał do niej, starał się przypodobać… Wszystko na nic!
Kici nie w smak było, że nie jest u siebie i domagała się traktowania jak królowa. Była wyraźnie zaniepokojona przez cały dzień.
Gdybym mogła, zabrałabym ją stamtąd o wiele szybciej. A tak – trzeba było przeczekać cały dzień.
W południe trzeba było jechać do pani doktor.
I od razu w swoim kontenerku, w samochodzie kot był spokojny.
U pani doktor było opóźnienie, a Mozart nie skorzystała u mamy z kuwety, jak też nie zjadła prawie nic albo zupełnie nic.
Próbowałam ją więc wyprowadzić na skwerku obok przychodni. Tym razem jednak się nie udało. Za dużo zapachów, psów i ludzi tam było.
Wreszcie poszłyśmy poczekać na naszą kolej w przychodni. Tam kicia czuje się już prawie jak u siebie. Jednego biednego spaniela tak obwarczała, że tylko ogon pod siebie podkulił i poszedł pod krzesło.
A Mozart dalej obwąchiwała i przypominała sobie teren.
Kiedy przybyło zwierząt wzięłam ją na kolana.
Bardzo lubimy tę przychodnię, ale czekanie trwało dość długo.
Wreszcie przyszła nasza kolej.
Pisałam już pani doktor o naszej gehennie w Bremerhaven, teraz przybliżyłam szczegóły. Pani doktor i jej doktorantki oglądały ogon, już mocno zaatakowany przez graniniak.
Kici trzeba było pobrać krew do badania. Po dobroci jednak nie dała. Trzeba więc było jej zastosować specjalną maskę zakładaną w tym celu kotom na pysio.
Nawet maska nie pomogła, choć jedna pani trzymała, a druga próbowała pobrać krew z łapki.
Trzeba było zmienić taktykę.
Tym razem jedna z pań wzięła kota tzw. chwytem niemowlęcym za kark, który nieco oszałamia kota, ale tylko kiedy nie ma podparcia dla łapek.
Kicia zawisła więc w powietrzu.
W tej pozycji już udało się pobrać krew.
Tu widać z jaką wprawą i pewną ręką panie sobie poradziły, byłam pod wrażeniem.
Tutaj już kot uspokaja się, a raczej wychodzi z oszołomienia po pobraniu krwi.
Jej stan został zdiagnozowany w pokoju za ścianą, gdzie stoi mikroskop pozwalający na natychmiastowe przeprowadzenie podstawowych badań krwi. W Niemczech mówili, że trzeba na nie czekać 10 do 14 dni!
Po wszystkim pani doktor podała kici opisany poprzednio preparat Triam Lichtenstein. Oraz preparat przeciwpchelny, tym razem taki na trzy miesiące Bravecto. Będzie spokój do lipca. W jej przypadku ewentualne skutki uboczne są mało ważne, ważne jest aby ustrzec ją przed najmniejszą nawet inwazją, która sprawia, że znów rozpaskudziłby jej się ogon.
I to wszystko! Kicia z powrotem trafiła do kontenerka i cała szczęśliwa po paru minutach odleciała w błogi sen.
Rozmawiałam z panią doktor o wszystkich bezskutecznych próbach leczenia kota. Dostałam w zapasie jeszcze jedną dawkę leku od razu w strzykawce. Miałam podać, jeśli nie pomoże po dwóch tygodniach, albo jeśli sytuacja się odnowi.
Póki co ogon po prawie dwóch tygodniach już prawie zdrowy, powoli goją się strupki. Pewnie trochę swędzą, więc czasem kicia podskakuje nerwowo.
Ale nie widzę na razie potrzeby podawania drugiej dawki. Zabiorę ją ze sobą.
Podobno Mozart nie jest wyjątkiem. Podobne problemy z leczeniem zwierząt ma wielu pacjentów pani doktor, którzy potem przyjeżdżają do niej a to z różnych części Niemiec, a to z Anglii. Właścicielom bardziej się opłaca zapewnić pobyt sobie i zwierzakowi, niż przechodzić gehennę z niewiedzą lekarzy i bezskutecznymi wizytami u weterynarzy za granicą, za które przecież trzeba zapłacić i to niemało (za każdą wizytę Mozarta płaciliśmy od 30 do 40 eur), a po których zwierzak często jest w gorszej formie, zamiast w lepszej.
Pani doktor wprawdzie mogła mi polecić kogoś w Niemczech, ale w Berlinie. Dla mnie jednak teraz wyjazd do Berlina, znalezienie stancji dla nas obu i cała taka akcja byłyby chyba bardziej kosztowne, niż cały wyjazd do Polski, i to mimo wszystkich komplikacji. Poza tym pamiętajcie, że ja też jestem chora i po tym wszystkim musiałam też zadbać o pójście do swoich lekarzy. Ale o tym będzie w następnych wpisach.
Ciąg dalszy naszej wyprawy i pobytu opiszę w kolejnych wpisach.
Ciekawe jak to się dzieje, ze w tych Niemczech nie ma porządnych weterynarzy ????
Głaski dla Kici, dużo głasków…
Zdrowia życzę dla was obu…
Na pewno gdzieś są, ale ja nie miałam siły szukać już dalej w moim mieście.
Dziękuję, bardzo się nam te życzenia przydadzą!
Zdrówka. Dla każdej z was.
Bardzo, bardzo nam się przyda!!! 🙂 Dziękujemy
Zle pojeta wlasna ambicja weterynarzy ze szkoda dla zwierzaka. Nie przyjmie taka cholera diagnozy konkurencji, tylko probuje na wlasna reke eksperymentowac. Co za narod!
Właśnie to jest najgorsze. Kiedy moją lekarkę weterynarz przerosła choroba kici, przynajmniej poleciła mi tę specjalistkę dermatologii! Podobnie było z psem, kiedy wysłała nas na konsultację do ortopedy.
A ci muszą być wszystkowiedzący i najmądrzejsi, nawet jeśli pojęcia nie mają, co robią! Zatrważające!
takiego gadżetu w postaci kapturka na kota to ja jeszcze nie widziałem… może dlatego, że ostatnie wizyty u weta miałem lata temu z kotą mającą w tych kręgach przydomek "Anioł", nawet pewna sędziwa pani doktor stwierdziła, że tak spokojnego pacjenta nie miała w całej swojej wieloletniej praktyce……trzeba przyznać, że ta cała Twoja wyprawa to naprawdę imponujące przedsięwzięcie… panuje opinia, że kot jest wygodniejszy w obsłudze od psa, bo /np./ nie wymaga dostosowania trybu życia do niego /spacery/, no i w ogóle: "kot sobie poradzi"… okazuje się jednak, że w pewnych przypadkach jest kompletnie na odwrót…kibicuję nadzwyczaj życzliwie tej całej historii,… Czytaj więcej »
Ja też nie widziałam, a jak widać bardzo się w tej sytuacji przydał. Koleżanka do różnych zabiegów swoje koty zawija w kocyk. Ale tutaj pewnie i kocyk by nie pomógł. Dobrze, że panie w przychodni wiedziały co robić. Widzę, że kici przeszkadzają mocno przydługie pazury, przydałoby się przyciąć, ale nie wzięłam ze sobą cążków i obawiam się, że bez kapturka tudzież pomocy dwóch dodatkowych osób nie wyszłabym z tego cało.
Okazuje się, że z kotem wcale nie jest łatwo, jak widać. Na razie sobie radzimy, ale logistycznie to faktycznie spore przedsięwzięcie.
Pozdrowienia również serdeczne od nas!
Wizyta z przebojami, ale najważniejsze, że leczenie skuteczne. Życzę zdrowia całej Waszej trójce 🙂
Nareszcie takie, jakie powinno być. Niepojęte dla mnie jest to, że mając dokładną diagnozę lekarze mogą tak eksperymentować. Tylko kota szkoda. Ale i nas, tyle jej cierpienia się naoglądaliśmy i kot prawie dwa miesiące w kołnierzy chodził.
Nareszcie teraz już wiadomo, że leczenie w Polsce skuteczniejsze. 🙂
Odkąd pojawiły się u mnie problemy zdrowotne odnoszę wrażenie, że medycyna, mimo całego postępu, to wciąż jeden wielki eksperyment. Pisałam to już?
Podzielam Twoje zdanie, im częściej chodzę po lekarzach, tym bardziej jestem niepewna, co ze mną jest i będzie.
Nie pisałaś.
pozdrowienia!