Wczoraj po raz pierwszy wyszłam z Piesiem na spacer. Tutaj to nie takie proste, jak w Warszawie. Tam miałam na dojście do lasu jakieś 5 minut i tam już piesio mógł się swobodnie wybiegać (na smyczy mógł, z rzadka tylko samego puszczałam), las a raczej mały lasek był nam świetnie znany i piesio wiedział, ile ma czasu na spacer, ile na kupę, a ile na wąchanie psich kwiatków czy tam wiadomości.
Tu do lasu na piechotę jest za daleko, a ja nie mam ochoty na razie ani na zbieranie jego kup z okolicznych trawniczków, ani na mandat za niezbieranie. Toteż wsadzam go do samochodu i wywożę pięć minut dalej na jeden z tutejszych psich wybiegów.
Wczorajszy spacer zrobiliśmy na łące koło IKEI. Jest spora, część to chyba nawet czyjeś pole. Pojechaliśmy wczoraj właśnie tam.
Staram się prowadzić Piesia głównie po ziemi, bo z niemocy pociąga już tylną łapą i rozkrwawia sobie przy tym pazur (tam pod skórą są naczynia krwionośne, jak się przytnie lub przytnie za bardzo pazurek, to krwawi).
Pojechaliśmy i poleźliśmy więc sobie wczoraj na tę łąkę. Parking i łąka jeszcze wyludnione, jak to o 7.30.
Jedyny pan na rowerku z torbami, gdzieś tam za nim w tle snuł się mały grzeczny piesek, z którym Piesio wymienił obowiązkowe psie grzeczności.
I mój zwierz jeszcze totalnie oszołomiony i jeszcze nie odnaleziony w nowym miejscu.
A ja go biorę na taką łąkę, w takie wysokie trawy!
No szaleniec ze mnie.
Chciałam, żeby się wybiegał, ale po krótkiej chwili biegania a raczej trochę przewracania się w tej za wysokiej dla niego trawie zgarnęłam go na smycz. I na szczęście, bo za chwilę zza horyzontu wyłoniła się malownicza rzeczka.
Zdjęcia póki co z komórki, nie miałam chęci o tej porze ciągania ze sobą aparatu. Wystarczyło, że i tak mi łapy zmarzły, bo wiało i było pieruńsko zimno, a ja jeszcze nie znalazłam w którym kartonie mam moje rękawiczki. Dziś Mozart jedną mi wyciągnęła z kartonu, to jedną mam. 🙂
Wracając na łąkę. Idziemy, idziemy a tu taki piękny zakątek. Zaraz dalej poczułam się niczym na Mazowszu: płasko, długo, daleko, jako morza brzegi.
Z przejęcia i nadmiaru wrażeń Schwarz ciągle tylko szedł, wręcz ciągnął mnie i wąchał, wąchał, wąchał.
Poruszał się przy tym tak szybko, że trudno było o nieporuszone zdjęcie. Jest już dość nieporadnym staruszkiem, ale pociągnąć nadal potrafi.
Tu udało się złapać jego zadowoloną mordkę prawie bez ruchu. Bo poza tym było przeważnie tak albo gorzej.
Wreszcie po pół godzinie łażenia po tych wysokich trawach, niemal dokładnym przemoczeniu butów stwierdziłam, że chyba się na kupkę nie zdecyduje.
I zaczęliśmy wracać.
Zeszliśmy nad brzeg tej rzeczki, bo tam było trochę podkoszone. Szliśmy, szliśmy i dalej wąchaliśmy kwiatki, a raczej Schwarz wąchał. A kupasa jak nie ma, tak nie ma. Jeśli trzeba jechać z psem samochodem na spacer, to nie takie proste czekać i nie móc się doczekać, aż zrobi swoje. W pewnym momencie już miałam dosyć. Ruszyliśmy z powrotem w kierunku parkingu, ale przeszliśmy się jeszcze wyciętą w łąkach groblą, położoną pomiędzy dwoma łanami traw. I tam wreszcie Schwarz użyźnił teren.
Ufff. Jak dobrze. Tym bardziej, że wieczorem tego samego dnia podczas wspólnego naszego spaceru z Mikaelem w drugim lesie już nic mu się nie udało z siebie wycisnąć. Chyba po prostu jeszcze nie zna tych terenów, tyle mu pachnie wokół, że nie może się skoncentrować.
Po powrocie z pracy M. postanowił trochę posprzątać na tarasie, bo leżały tam pudła po rozpakowaniu kanapy. Wziął na ten krótki spacerek pieska, bo zdążyłam wcześniej wziąć go na krótki spacerek połączony z zakupami. Oj potrzebował już. Kiedy pojechaliśmy do pobliskiego sklepu Netto, gdzie za sklepem rozciąga się kolejowa bocznica, polał ją wzdłuż i wszerz. Dlatego potem odprężony już łaził po ogródku, a na koniec po tym lesie razem z nami.
Do ogródka wziął nie tylko piesia. Ubrałam Mozarta w szelki i ona też się przeszła chwilę a raczej usiadła w kilku miejscach.
Wydaje się jeszcze dość oszołomiona wrażeniami i w sumie dobrze, że nie wychodzi jeszcze sama, tylko już może sobie polegiwać w domu.
Nie ma to jak znany stołeczek, kiedy pani krząta się po kuchni.
A potem jakoś tak pośrodku działań czyli w wejściu do kuchni.
Sny nie sny.
Pytacie mnie, co mi się śniło na nowym miejscu.
Przyznam, że śpię tu nadal jeszcze jak zabita. Nawet teraz podczas pisania zaliczyłam małe spanko.
Nie tylko ja zresztą.
Wczoraj udało mi się rozpakować połowę rzeczy do kuchni, ale do końca jeszcze daleko.
Póki co na pewno sztućców mamy do końca życia i o jeden dzień dłużej.
Nie narzekam też jeżeli chodzi i porządki w robotach kuchennych.
Cieszę się, że wzięłam ze sobą tyle różnych koszyczków, bo bez tego opanowanie takiej ilości rzeczy z dwóch domów byłoby bardzo trudne, wręcz niemożliwe.
Powoli łączymy nasze rzeczy razem i zżywamy się ze sobą, także w zakresie narzędzi kuchennych.
Bo to przecież najważniejsze w tej całej operacji.
Ciąg dalszy opowieści niechybnie nastąpi.
Bo przede mną najtrudniejszy etap. Moje biuro. Tu będzie nie tylko rozpakowywanie rzeczy, najpierw trzeba zmienić trochę ustawienie mebli, bo nie wszystko zostało przemyślane podczas szybkiego wstawiania tam rzeczy.
Dobrze, że tak ładnie w salon wkomponował się natomiast mój brzozowy stół i krzesła.
I Piesio rzecz jasna.
A teraz chyba powoli czas na dopicie kawy i wstawanie.
Miłego dzionka wszystkim Wam życzę!
Adaptacja bardzo miła. Może do jutra Mozart zlokalizuje drugą rękawiczkę 🙂
Wiem, z którego pudła wyciągnęła, bo zrobiła to dziś rano na naszych oczach bawiąc się na kartonach. Tak więc jest szansa, że dziś już mi ręce nie zmarzną!!! 🙂 Pozdrowienia
jak ty się lubisz przeprowadzać, miłego układania na nowym 🙂 mam nadzięje że sprawy kocio-psie też z czasem się ułożą :):***
Rafałku, ja się bardzo nie lubię przeprowadzać! Oj nie! Ale czasem trzeba. I mam nadzieję, że ten raz był właściwą decyzją a sprawy jak to ładnie określiłeś kocio-psie na równi z ludzkimi się ułożą :).
Wyglada na to, ze powoli Wasza polska Trójca wrasta w bremerhavenska rzeczywistosc. 😉
Ano wrastamy sobie, pewnie stanie się to w sposób zupełnie niezauważalny. 🙂
Czesc i czolem na Obczyznie ale i rownoczesnie w Domu. 🙂
Zapytalam u Pantery ale pomyslalam, ze zaraz zagladne (bloga nowego juz podczytywalam troche wczesniej:) i sama zobacze.
Goracy macie czas ale z dnia na dzien coraz pewniej zacznie sie robic rowniez dla kici bo piesio troche inaczej podchodzi do nowego.
Kibicuje Wam w oswajaniu rzeczywistosci podczytujac. I dziekuje za zaproszenie. 🙂
Czołem Echo, miło Cię u mnie widzieć, dobrze, że Cię złapałam u Panterki, bo inaczej nie mogłam. 🙂
Czas faktycznie gorący, trudno pokonać wszystkie trudności na jeden raz, ale to etap budowania. Jestem pewna, że z czasem wszystko nabierze organizacji i rozmachu, jakie lubię 🙂
Buziaki!!!
Widok za oknem macie powalający. Chyba nie zamierzasz wieszać firanek czy czegoś takiego?
Też oboje uwielbiamy ten widok, nie zamierzam go oczywiście zasłaniać! Jesteśmy odgrodzeni od świata wysokimi tujami, może najwyżej w sypialni zawiesimy jakieś zasłony. 🙂
pozdrowienia
Zgadzam się z zante – widok zza salonowego okna jest przepiękny.