Podsumowanie wczorajszego wyjazdu na pierwszy rzut oka nie wypadło najlepiej.
Straciłam w podróży cały dzień, poniosłam dodatkowe koszty a do tego jeszcze byłam po tej podróży ponad 350 km i tak bardzo zmęczona.
Postanowiłam jednak dostrzec także plusy tej sytuacji.
Podsumowanie podróżnego falstartu
Po pierwsze miałam co opisywać na blogu, a wiadomo, że w Polsce nieszczęścia sprzedają się lepiej toteż spełniłam pierwszą zasadę dziennikarstwa, że Only bad news are good news! czy jakoś tak. Zaraz podniesie mi się klikalność i żebym tylko jeszcze zechciała wreszcie skomercjalizować mojego bloga, to będzie miodzio i cacy.
Chciałam jeszcze wpleść w to wszystko jakiś wątek dramatyczny w połączeniu z romantycznym, ale wystarczająco dramatyczna wydała mi się dla samotnej kobiety w długiej podróży taka awaria, której bez odwiedzenia serwisu nie da się usunąć w żaden sposób.
I ja taka biedna i taka mala dojeżdżająca z duszą na ramieniu setki (no dobra, dziesiątki) kilometrów nerwowo wydzwaniając (przez zestaw głośnomówiący oczywiście) do serwisu, a potem czekająca godzinami na naprawę, aż wreszcie męski i stanowczy Pan Maciej z serwisu wręcza mi wraz z fakturą na wysoką kwotę czerwoną różę.
A tymczasem w domu czeka na mnie stęskniony przy krzaku róż mężczyzna z kotką.
Myślę, że nawet średniej klasy pisarka powieści dla kobiet lepiej by tego nie wymyśliła, co wymyślił mi mój los. Wprawdzie nie będzie tu kontynuacji opowieści i przejścia w wątek romantyczny z bohatersko ratującym mnie z opresji Panem Maćkiem, który początkowo gburowaty, potem nagle okazuje się bardzo pomocny i miły (chociaż wszystko poza wątkiem odsercowym się zgadza!). Bo prawdziwe życie pisze o wiele bardziej zaskakujące historie.
Bo jest i tragedia (awaria samochodu w trasie), i wielkie pieniądze (nie chcielibyście płacić tej faktury tuż przed urlopem!) i romantyczne zakończenie (róża na osłodę).
Kończąc i tak już zbyt długie dywagacje napiszę może teraz, dlaczego nie siedzę i nie zalewam się rzewnymi łzami z powodu przesunięcia podróży, nieplanowanych wydatków i nie zrealizowanej podróży.
1) Po pierwsze uważam, że to było wielkie szczęście, że zaplanowaną podróż z powrotem do domu w BH przesunęłam z niedzieli na poniedziałek. Właściwie do końca nie wiem, dlaczego, więc niechybnie to moja kobieca intuicja mną pokierowała i ustrzegła przed większymi problemami.
Wyobraźmy teraz sobie, że jadę w niedzielę. Jak wiadomo w niedzielę żaden serwis w Polsce ani w Niemczech nie byłby czynny, toteż moja podróż mogłaby równie dobrze zakończyć się zatrzymaniem zepsutego auta gdzieś w polu.
2) Drugi plus był taki, że jeszcze za daleko nie ujechałam od Warszawy i znalazłam serwis dość szybko i przy głównej drodze.
Gdyby to samo wydarzyło się tuż przy granicy, nie opłacałoby mi się już wracać i musiałabym szukać noclegu. A dzięki temu czynnikowi sytuacyjno-czasowemu mogłam wrócić i przespać się w miarę wygodnie i w cywilizowanych warunkach oraz godzinach.
3) Jakby tego nie było mało, okazało się, że w Warszawie z rozpędu zamknęłam pewne drzwi nie na ten zamek, na który powinnam i nie dałoby się go otworzyć do mojego powrotu za miesiąc, bo tylko ja miałam odpowiedni klucz.
Podsumowując powinnam podziękować losowi za ten scenariusz, bo każdy inny mógłby być w zasadzie tylko gorszy.
4) Na drugi dzień jednak podjęłam przerwaną podróż i dojechałam na miejsce, co też ma znaczenie. Bo przecież samochód miałam już w pełni spakowany a szczoteczkę do zębów pakuje się szybciej od całej walizy rzeczy (w przypadku hotelu gdzieś w trasie).
5) Moja bohaterska postawa z naprawą samochodu została doceniona przez mojego faceta i przez dwa dni mogłam liczyć na zrobione bez szemrania obiady, a ten mój gotuje naprawdę niezgorzej!
Podróż
A jak wyglądała sama podróż? Dla chętnych opis poniżej.
Kiedy we wtorek rano otworzyłam jedno oko po pierwszej pobudce o godzinie czwartek piętnaście rano, już wiedziałam, że to nie wyjdzie, przewróciłam się na drugi bok i poszłam dalej spać.
Obudziłam się wyspana ok. 7 i zjadłam pyszną jajecznicę. Obejrzałam jeszcze raz różę, którą wczoraj dostałam od Pana Maćka w serwisie w Łodzi, zapakowałam ją w wilgotną ściereczkę i ponownie wyruszyłam w drogę.
Przedtem sprawdziłam, czy na pewno wszystko gra.
Nic mi z silnika nie ciekło, olej też wreszcie się nadawał do użytku. Wyruszyłam więc w drogę ok. 9 rano. Na pierwszą kawę zatrzymałam się na stacji koło 10.40.
Jak dobrze, że teraz można właściwie wszędzie dostać dobrą kawę, zjeść coś, co niekoniecznie jest papierowym żarciem i jeszcze spędzić chwilę w klimatyzowanym pomieszczeniu.
Bardzo sympatycznie się piło tę cappuccino. Mleczko spienione tak, że można je było kroić nożykiem.
Mozart by sobie takiego mleczka pojadła. Zawsze ją tym częstuję. kiedy jesteśmy razem w podróży.
Ładnie układały się promienie słoneczne na stole przede mną.
Uwierzcie mi, tego dnia nie chciało mi się naprawdę wyruszać w podróż. Dawało o sobie znać zmęczenie z poprzedniego dnia i przejechane 350 km, poza tym we wtorek panował jeszcze większy upał. Na termometrze na zewnątrz samochodu było od 28 do 32 stopni Celsjusza.
Ale nie miałam wyjścia, nikt za mnie nie mógł jechać.
Wyruszyłam więc w dalszą podróż, tuż przed granicą zatrzymałam się na tankowanie i obiad w mojej kultowej już Nevadzie w Poźrzadle, pisałam Wam już o tym kiedyś, chociaż nie pamiętam już na którym blogu.
Była godzina 14.00. Po jedzeniu znów musiałam wyjść w panujący na zewnątrz ukrop.
W pewnym momencie w trakcie jazdy poczułam, że odlatuję. Na szczęście znalazłam jakiś miejsce na postój, bo za chwilę mogło się przydarzyć coś złego. Oczy same mi się zamykały, a zmęczenie było niemal powalające. Musiałam się zatrzymać, opuścić fotel i zamknąć oczy.
Czy dało się odpocząć?
O tyle, o ile. Kiedy wpadłam na pomysł otwarcia drzwi, za sekundę było już za późno. Wnętrze przechłodzonego klimatyzacją samochodu zalało gorące powietrze.
Natychmiast mnie to zmęczyło jeszcze bardziej, więc zamknęłam samochód i przeszłam się chwilę wokół parkingu.
Trochę jednak odpoczęłam. Za kolejne kilkanaście minut mogłam ruszyć dalej, już przestałam zasypiać.
Prawdziwy hardcore podróży czekał mnie w Niemczech, tamtejsze autostrady remontowane są najczęściej właśnie latem. Remontowanych odcinków było naprawdę dużo. A na nich oczywiście jazda w korku, wiele kilometrów po 60-80 km/h. Nasilona uwaga, lewa noga ciągle na sprzęgle, wyczerpanie coraz silniejsze. Na szczęście mimo wszystko dość dobrze pokonałam resztę trasy.
Na miejscu w BH wylądowałam ok. 20.30.
Mikael jeszcze był na zakupach, nie spodziewał się, że dotrę tak szybko.
Kiedy weszłam do domu, pierwszą która mnie powitała była kicia. Mozart była tak zaskoczona moim widokiem, że nie wiedziała, co najpierw ma ze sobą zrobić: mruczeć, miauczeć, czy się tulić, a może biec do okna, żebym ją wyprowadziła na ogródek. A ja wzięłam ją w ramiona i nie mogłam przestać tulić.
Po kilkunastu minutach dotarł do domu mój mężczyzna, uzbrojony w spory bukiet kwiatów. Nie ukrywam, zmiękczył moje serce na tyle, że nawet nie dopytywałam się o lampę w kuchni 🙂 (wieszanie rozpoczęte, ale jeszcze nie dokończone).
Uwielbiam takie bukiety.
I dobrze, że on lubi mnie nimi coraz częściej obdarowywać. Po rozpakowaniu rzeczy z samochodu usiedliśmy z kawą na tarasie, a Mozart tego dnia nieco rozczochrana podziwiała teren z wysokości.
Powrót
Grande finale całej akcji wyglądało tak, że do domu w BH dotarłam ostatecznie we wtorek ok. 21 wieczorem. Zmęczona i spocona, ale szczęśliwa, że mnie moje dobre autko przywiozło w tej długiej podróży szczęśliwie i bez szwanku.
Jedyne, co mogłam jeszcze zrobić to wziąć prysznic i pójść jak najszybciej spać. Co też po powitalnych rytuałach niezwłocznie uczyniłam.
Mialas zaiste ciezka podroz trwajaca dwa dni, z kilkuset dodatkowymi kilometrami. Ja rzadko jezdze po autobanach, jestem raczej kierowca miejskim i to tylko pod warunkiem, ze tym miastem jest Getynga.
A w ogole kiedy czytam BH, to ani troche nie mysle o Bremerhaven. W Niemczech to potoczna nazwa biustonosza. :)))
Powiem Ci, że nawet dla mnie, wprawionej na długich dystansach, te dwa dni w podróży dały w kość. Ja z kolei wolę jazdę po autostradach, niż po mieście. W Bremerhaven jeździ się za wolno, w Warszawie z kolei sami szybcy i wściekli 🙂
Co do BH, wiem oczywiście, ale bawi mnie to :), poza tym nie chce mi się za każdym razem pisać tak długiej nazwy.
Mnie tez BH od razu kojarzy sie z biustonoszem i zawsze sie usmiecham, jak tak pomysle 🙂
A ja najchetniej jezdze po mojej wsi, 50/godz i do miasteczka, mam do przejechania 5 km i ograniczenie do 70, jak dla mnie ta predkosc wystarczy 🙂 🙂 🙂
No to jeżdżę do biustonosza :), jeśli miałabym stale jeździć z taką prędkością, to już bym chyba wolała rowerem :)))
Opatrzność nad Tobą czuwała jednak 🙂
Albo inne dobre energie.
Czasami buntujemy się, bo coś idzie nie tak,
a potem okazuje się ,że tak właśnie lepiej było dla nas i dla innych 🙂
Pozdrawiam !
Wiele ostatnich lat miałam wrażenie, że czasem coś/ktoś większy ode mnie nade mną czuwa. I to się chyba czuje. Dobrze wyszło, choć bardzo męcząco.
Pozdrowienia Krysiu!
I niech ktos powie, ze kobiety nie maja intuicji 🙂
Ja nie bardzo moge jechac dluzej niz dwie godziny bez przerwy bo zasypiam. Dlatego musze sobie robic czeste odpoczynki i zawsze w dluzsza trase mam ze soba M&M'sy plus Redbulla. Bez tego nie przetrwalabym.
I całe szczęście, że ją mają i czasem się nią kierują. Inaczej byśmy zginęły! 🙂
W trasie najchętniej pijam jednak wodę i kawę. I muszę regularnie coś zjeść.
Takie dlugie i dalekie podroze to zawsze ryzyko ze cos sie moze wydarzyc z samochodem, moze upaly tez sa winne. No ale mialas szczescie ze byl to dzien pracy a nie niedziela. Najwazniejsze ze sie wszystko dobrze skonczylo.
Serdecznie pozdrawiam.
Też jestem szczęśliwa, że jednak szczęśliwie dotarłam do domu, w co chwilami już wątpiłam.
Serdeczne pozdrowienia Marigold
Klik dobry:)
Podziwiam. Podziwiam. Podziwiam! Cóż więcej mogę napisać ponad wyrażenie podziwu, taka dzielna z Ciebie, Iw, dziewuszka.
Pozdrawiam serdecznie.
Czuję za każdym razem wielkie zmęczenie, ale jednak lubię te podróże i zawsze mam co wspominać. :))
Dziękuję i również Cię pozdrawiam AlEllu 🙂
Z przebojami, nieco później niż planowałaś, ale dojechałaś 😃 Nieplanowane dodatkowe koszty podróży i mnie nie ominęły – do NL wybrałam się z moją Małą Siostrzenicą i dwiema walizkami – dla niej tą, która miała być małym bagażem podręcznym, dla mnie tą, która miała być dużym bagażem podręcznym. Na lotnisku okazało się, że to, co teoretycznie miało być bagażem małym jest bagażem dużym, a mój teoretycznie duży bagaż jest za duży na duży i muszę go dać do luku bagażowego i dopłacić za to więcej niż kosztowały mnie dwa bilety do NL i mój powrotny do PL. Do tego okazało… Czytaj więcej »
No to Cię faktycznie dopadły dodatkowe koszty, niestety w wakacje jakoś często padamy ofiarami tych nadbagaży. Widziałam gdzieś ręczne wagi do ważenia bagaży, które mogą zminimalizować ryzyko. Czy chodziło o wymiary walizek? Bo to też często jest określone z góry przez linie lotnicze. Też staram się tych wymiarów nie przekraczać, ale wiadomo, bywa różnie.
Współczuję dodatkowych kosztów.
pozdrowienia Annette!
Chodziło o wymiary. Teoretycznie się zgadzały, ale po włożeniu w te lotniskowe miarki okazało się, że walizki są trochę za duże – dokładnie o wysokość kółek. Jutro wracam do domu busem, więc nie powinno być problemu z bagażem i jego rozmiarem.